„Król Lear” Williama Shakespeare'a w reż. Grzegorza Wiśniewskiego w Teatrze Narodowym w Warszawie. Pisze AK [Aneta Kyzioł] w „Polityce”.
Pierwszy raz Jan Englert zmierzył się z rolą Leara, postrzeganą zwykle jako ukoronowanie drogi aktorskiej, w 1998 r., jako pełen życia 55-latek - w spektaklu Macieja Prusa z Teatru Narodowego. Recenzenci byli wobec bezradnej inscenizacji bezlitośni, a i Englert nie jest zadowolony z efektu. Wtedy było zdecydowanie za wcześnie na oddawanie królestwa i dzielenie schedy. A dziś? 81-letni Englert od 21 lat dyrektoruje Narodowemu, w którym od kilku sezonów grywa role układające się w swoisty testament artystyczny i etyczny. Przedstawia się w nich jako strażnik tradycji i (czasem przewrotnie) zdrowego rozsądku. „Lear" w reż. Grzegorza Wiśniewskiego też jest o końcu świata dawnych wartości, czego skutkiem jest chaos i walka wszystkich ze wszystkimi, ale te dawne wartości nie są krystaliczne. Lear Englerta, choć z pozoru kulturalny, jest despotą, który na przejawy nieposłuszeństwa reaguje instynktownym i pozbawionym miary okrucieństwem. Kobiety traktuje jako istoty podrzędne i służebne, królestwo dzieli tak naprawdę nie między córki, tylko zięciów. Nie rozumie, że poniżane, gdy już otrzymają władzę, będą naśladować tego, który ją zawsze dzierżył. To mogłaby być ciekawa i poruszająca opowieść - sam Englert wydaje się na nią gotowy - ale nie bardzo się to udaje, ponieważ reżyser topi tę historię w swojej ulubionej estetyce rodem z klubów sado-maso z lat 90. Czarne skóry, seks i poniżenie, a do tego półnaga Dominika Kluźniak z rozmazanym makijażem, w podwójnej roli Kordelii i Błazna, wyśpiewująca niekończące się songi po angielsku.