„Empuzjon” wg Olgi Tokarczuk reż. Roberta Talarczyka, koprodukcja Teatru Śląskiego w Katowicach, STUDIO teatrgalerii w Warszawie i Instytutu im. Grotowskiego we Wrocławiu. Pisze Jarosław Klebaniuk w Teatrze dla Wszystkich.
Dzięki wrocławskiej „Piekarni” w niedzielny wieczór dosyć nieoczekiwanie znaleźliśmy się z Elą w pięknym miejscu. Choć w Sokołowsku, a tym bardziej Görbersdorfie nigdy nie byliśmy, to ten las bukowy wydał nam się znajomy. On i jemu podobne wciąż tam, w Karkonoszach stoją, ze swoim pełnym uroku majestatem, a – jak się mogliśmy przekonać w czasie spektaklu – także grozą.
Rozwiązanie scenograficzne, które zaproponowała Katarzyna Borkowska pozwoliło aktorom rozgrywać akcję na stosunkowo niewielkiej scenie, w której centrum niczym w miejskiej fontannie pyszniła się przecudnej urody miniatura spowitych w leśnym oparach omszałych pagórków. Między zamykającą scenę szybą a gigantycznym ekranem z projekcją stworzono drugi plan, na którym zdarzało się przemykać postaciom i dzięki któremu powstawała przestrzenna perspektywa spacerów po lesie. Wreszcie z tyłu przez większość czasu mieliśmy możliwość podziwiać stary liściasty las, który w miarę potrzeb ustępował obrazowi omawianemu przez studenta historii sztuki lub – kilkakrotnie – powracającemu wspomnieniu ojca przemawiającego do głównego bohatera. Wraz z nietypowym światłem, którego znakiem szczególnym były reflektory poziomo świecące w poprzek sceny, elementy te tworzyły niezwykłą przestrzeń. To właśnie dzięki niej klimat przedstawienia faktycznie nawiązywał do tego, który mógł panować w izolowanym od świata, otoczonym borem uzdrowisku sto dziesięć lat temu. Scenografię tedy należy uznać za mocną stronę produkcji.
Urody spektaklowi przysporzyły także nawiązujące do ducha epoki i podkreślające groteskowy charakter postaci kostiumy i charakteryzacja. Niezdrowe, ziemiste twarze rezydentów kontrastowały z mieniącymi się stonowanymi barwami szatami. Fryzury, już to demoniczne, już to niedbałe nadawały postaciom indywidualny kontur. Dbałość o szczegóły widać było także w oszczędnie dobranych rekwizytach. W pamięć zapadła choćby potrawa z papierowych wstążek, której geneza ujawniona w trakcie posiłku spożywanego w gospodzie nie wzmogła bynajmniej apetytu. Spuszczana na linach kukła z gałęzi służąca zaspokojeniu żądz drwali była kolejnym elementem składającym się na tę chwilami makabryczną (scena samobójstwa, zwłoki na katafalku przez większą część przedstawienia), chwilami nieco obsceniczną (zlizywanie spreju z szyby) mozaikę. Co ciekawe, nawet te mało przyjemne aspekty inscenizacji dobrze komponowały się z jej mrocznym pięknem. Nie zawsze zresztą mrocznym. W scenie pozowania do fotografii postaci tworzyły grupę malowniczą niczym tableau vivant, żywy obraz. Warstwa wizualna stanowiła zatem o sile „Empuzjonu” – co do tego Ela i ja jesteśmy zgodni.
Dźwięk realizowany był z werwą, którą umożliwiało zaopatrzenie aktorów w mikrofony. Mogli dzięki nim wygłaszać kwestie bez wysiłku, który utrudniałby bardzo niekiedy bujny ruch sceniczny. Za sprawą nagłośnienia ich słowa mogły być też słyszane „poza i ponad” muzyką. Ta ostatnia, choćby powtarzający się walc, wespół z aktorskimi wokalizacjami i zbiorowym poruszaniem się po scenie przywodziły mi na myśl „Umarłą klasę” Kantora czy niektóre przedstawienia Janusza Wiśniewskiego (ten groteskowy sztafaż!). Sięganie po klasykę nie budzi zastrzeżeń. Skoro zrobiła to Olga Tokarczuk, dlaczego nie mógłby zrobić tego Robert Talarczyk?
Jeśli chodzi o grę aktorską, to moim zdaniem była poprawna, choć trudno wskazać jakąś jedną wyróżniającą się kreację. Jednoznaczna charakterystyka postaci oraz tekst, z wszystkimi jego ograniczeniami, nie pozwoliły zapewne na jakieś aktorskie ekstrawagancje. Ela na ten temat wypowiedziała się bardziej krytycznie. Sposób wypowiadania kwestii uznała za zbyt statyczny i monotonny, uznając ten aspekt spektaklu za jego słabą stronę.
Parę słów wypadałoby napisać o treści tego, co działo się na scenie. Wydaje się, że została ona wyznaczona przez to, co zostało wzięte z literackiego źródła. Oprócz dosyć wątłej kryminalnej intrygi dostaliśmy więc kilka ciekawostek, stanowiących efekt jak zwykle znakomitego historycznego „riserczu”, który przeprowadziła noblistka z naszego miasta. Dziwaczna nalewka na grzybach pozwoliła uprawdopodobnić co najmniej jedną zrealizowaną na scenie halucynacyjną wizję, a legenda leżąca w tle niewyjaśnionych wydarzeń dodała smaku przedstawieniu.
Mało było (jeśli w ogóle) w inscenizacji „Empuzjonu” polityki sensu stricto, jednak sporo nieco przewrotnego zaangażowania ideowego po stronie feminizmu (nawet kobietę grał mężczyzna) oraz po stronie środowiska LGBT+ (z naciskiem na T). Przytoczone za Autorką parafrazy mizoginicznych wypowiedzi różnych autorów (np. „Trudno o przykład [niższej jakości ich dzieł – J.K.], bo mało kobiet pisze, a jeśli już piszą, to my tego nie czytamy”), pomimo braku dystansującego się komentarza pozwoliły dobrze zorientować się nie tylko w intelektualnej atmosferze zamieszkiwanego wyłącznie przez mężczyzn przybytku, ale i w przesłaniu literackiego pierwowzoru. Końcowa scena z ofiarami wojny dodała zaś jakże aktualne, choć w polskim dyskursie publicznym nieobecne, wręcz wyklęte, przesłanie antywojenne.
Kilka scen i detali zapadnie zapewne w pamięć. Dwoje aktorów sprawnie grało na fortepianie (jeden nawet nogą), dwuipółmetrowa postać kobiety kryła zapewne szczudła pod długą suknią, nieżyjąca żona właściciela pensjonatu obecna była jako narratorka, a swastyka wytatuowana nad piersią Frommera nieco wyprzedzała czas, w którym zaczęła stanowić nazistowski symbol. Dlatego też, pomimo pewnego niedostatku dramatycznego napięcia i „letniości” spektaklu raczej nie będzie on jednym z tych, o których po paru miesiącach nic już nie można powiedzieć. „A jeśli to my jesteśmy postaciami ze snu?”, zapytajmy za jednym z bohaterów. Cokolwiek by nie wskazywało na pozytywną odpowiedź, nie uwierzymy w to, bo – jak skonstatował inny – „bycie martwym to wstyd”.
Jarosław Klebaniuk – Instytut Psychologii, Uniwersytet Wrocławski