"Ewelina płacze" Anny Karasińskiej w reżyserii autorki w TR Warszawa. Pisze Grzegorz Kondrasiuk w Do Rzeczy.
Tego dnia teatry w całej Polsce ogłaszały odwoływanie kolejnych premier i zawieszanie repertuaru, a ja niespodziewanie odnalazłem się w TR Warszawa na spektaklu „Ewelina płacze".
Ten niegdysiejszy debiut Anny Karasińskiej, dokładnie sprzed pięciu lat, jest zastanawiająco świeży i aktualny. Żywiąc się pandemicznym poczuciem niepewności i absurdu, potęguje wrażenie przezroczystości, umowności dzisiejszego świata. Kiedy najświeższe, nadęte teatralne diagnozy pękają jak bańki mydlane, ascetyczny teatr Karasińskiej niczego nie obiecuje. Nie karmi się nadmiarem dekoracji, kostiumu, odjechanych projekcji, ambientowej przesterowanej muzyki, nie streszcza łopatologicznie najmodniejszych filozofów. To teatr zrobiony z aktorów i z pełnego scenicznego światła wydobywającego każdy, najmniejszy niuans mimiki, zawieszenia głosu, spojrzenia. Karasińska wyeliminowała ze sceny wszystko, co zbędne, co przeszkadza uważnie przyglądać się i myśleć nad tym, co właściwie się odbywa na tych spracowanych deskach, nieosłoniętych teatralnymi sztuczkami, mgłami i mrokami. Pod pozorami oszczędności kryje się tu jednak artystyczny i intelektualny przepych.
W centrum wydarzeń reżyserka umieściła znanych i kochanych aktorów Rozmaitości: Rafała Maćkowiaka, Marię Maj, Adama Woronowicza - udających amatorów z kółka teatralnego, marzących o aktorskiej sławie uczestników „projektu eksperymentalnego", zaledwie pretendentów do aktorskiego rzemiosła. Nie byłoby w tym nic wielkiego, gdyby nie dodatkowe pięterko dodane przez twórców scenariusza. Pomysł polega na tym, że naturszczyków zaproszono jako dublerów... Rafała Maćkowiaka, Marii Maj, Adama Woronowicza. Do tego grona dołączyła Ewelina Pankowska - w roli Magdaleny Cieleckiej. Aktorzy grają zatem kogoś innego, kto ich gra. Stojąc „na krzyżykach", znacznikach z taśmy naklejonych na podłodze, bawią się konwencją. Udają nieśmiałość, sceniczne nieobycie, zesztywnienie debiutantów - lekko, znakomicie, zatrzymując się na cienkiej linii, za którą pokutują kabareciarskie zagrywki. Plotą androny, jak to czasem bywa na warsztatach teatralnych i podczas „projektów eksperymentalnych", kiedy każe się młodzieży (a także dojrzałym aktorom) mówić „od siebie" i o „byciu sobą". Opowiadają też inne androny: o aktorskim high lifie, o zaletach bycia „kimś" i mieszkania w Warszawie (bo gdzie by indziej). Adam Woronowicz jako marząca o sławie nastolatka wychwala magnetyczną osobowość „Adama Woronowicza" - takiego, jakiego może znać jedynie z filmów, seriali, Internetu itd. Wielki jest w tych gierkach potencjał komiczny. Te aktorskie wygi, już ci prawdziwi, z krwi i kości, znakomicie go wydobywają. To jednak dopiero wstęp do wielowymiarowego świata znaczeń, uruchamianych przez ten sceniczny niby-żart.
Tytułowa „Ewelina", grana przez Ewelinę Pankowska, w pewnym momencie wybucha płaczem. „Ewelina, dlaczego płaczesz? Dlaczego nie stoisz na krzyżyku?" - pyta kolektyw. Ewelina płacze, bo jest w kolektywie czarną owcą, tym, kto nie dźwiga. A ma naprawdę ambitne zadanie. W zasadzie jest ono niemożliwe do wykonania, ponieważ ma wcielić się nie w Ewelinę Pankowska, rzeczywiście wybraną w castingu, czy w stereotyp aktorki Pankowskiej, ale w Magdalenę Cielecką i całą towarzyszącą jej aurę. Płacze, bo jest za bardzo sobą, bo nie te „warunki", a Cielecką unosi się na firmamencie za wysoko... Ewelina płacze, ale płacze nieprawidłowo - trzeba jej pokazać, jak należy płakać, jak płacze się teatralnie, jak robi to człowiek ucywilizowany.
I tak, pomiędzy pozornie błahymi scenkami, rozpoczyna się rzetelny namysł nad projektem autentyczności. Co to znaczy „być sobą"? Kiedy próbują tego nasi naturszczycy, okazuje się, że ich autentyczność składa się z naiwnych marzeń, ze schematów myślowych, z kompleksów. „Być sobą" to chrzanić głupoty z poczuciem, że mówi się niesłychanie głębokie rzeczy. Być pustym i swoją pustkę szybko zapełniać zlepkami zasłyszanych z mediów i od znajomych ideologii oraz zabobonów. Wtedy nadchodzi finał, „robi" go sceniczny śnieg, wypuszczony z maszyny po to, by podkreślić moment przerysowanej, teatralnej śmierci czwórki miejskich „nołnejmów", wybranych spośród tłumu próbującego odróżnić się od siebie, od przeciętności strojem, fryzurą, tatuażem. Współczesnych Każdych z moralitetu, a więc z teatru na poważnie pytającego o śmierć.
„Ewelina płacze" w 2015 r. była spektaklem, który pokazywał teatrowi polskiemu nową, ciekawą drogę intelektualnej rzetelności, unikania hochsztaplerki, dróg na skróty poprzez „autentyczność". Ale teatr polski do dziś jakoś z tego nie skorzystał.