„Anioły w Warszawie” Julii Holewińskiej w reż. Wojciecha Farugi w Teatrze Dramatycznym w Warszawie. Pisze Alicja Cembrowska w Teatrze dla Wszystkich.
„Anioły w Warszawie” odkopują zapomnianą warstwę historii o epidemii HIV w Polsce. W świetle reflektorów stawiają doświadczenie, które nie miało okazji zakotwiczyć się w polskiej pamięci zbiorowej – z zadziwiająco wysublimowaną i chłodną, a jednocześnie poruszającą wrażliwością reprezentują głos, który nie dostał szansy, by być usłyszanym.
Spektakl w warszawskim Teatrze Dramatycznym to efekt współpracy dramaturżki Julii Holewińskiej i reżysera Wojciecha Farugi. Tytuł odsyła do kultowej sztuki Tony’ego Kushnera – na szczęście jest to tylko pewnego rodzaju trop skojarzeniowy, sugerująca temat formalność, a nie koncepcyjny pomysł czy zabawa w naśladownictwo. Znajomość „ Aniołów w Ameryce” nie jest niezbędna, by skonfrontować się z całkowicie autonomiczną wersją warszawską.
A skonfrontować się warto, bo jest to propozycja niebanalna i przemyślana w swojej konstrukcji. Holewińska w intrygujący sposób splata losy postaci, w których życie wdarł się wirus HIV i choroba AIDS. Jest połowa lat 80. Niby fundamenty komunizmu drżą coraz intensywniej, jednak Polska nadal jest krajem izolacji, osamotnienia i szarości. Ta szarość jest tu szczególnie symptomatyczna – eksponuje specyficzny kontekst ludzkich dramatów, rozbitych rodzin, narkotycznych transów, kotłujących się lęków i hiperbolizowanych wyobrażeń o jakimś „adidasie” – jak chorobę nazywają bohaterowie. Do przedstawienia tych okoliczności twórcy używają przede wszystkim języka – scenografia Katarzyny Borkowskiej jest umowna, a i tak często zadymiona; okolice Dworca Centralnego i Pałacu Kultury i Nauki są zaledwie naszkicowane, rekwizyty – ograniczone do minimum. To przestrzeń, w którą najłatwiej się wtopić, również będąc szarym. Ale historia ludzkości to przecież nie opowieść o dążeniu do bycia niewidocznym.
Maszerujący na wprawionej w ruch platformie – na początku, w środku i na końcu spektaklu – zespół aktorski nakreśla polityczno-społeczne tło. Taki zabieg doskonale nawiguje po konstrukcji spektaklu, ale jednocześnie pozwala zachować jego strukturę – jej fundamentem jest człowiek; opowieść o doświadczeniu lekarki (Anita Sokołowska), charyzmatycznym młodym chłopaku, który szuka drogi do realizacji marzeń (Jan Sałasiński), czy chorym na hemofilię, który przypadkowo zostaje zakażony (Paweł Tomaszewski). Opowieść – nie rekonstrukcja. Czuć, że twórcy wykonali pracę źródłową. Udało im się jednak uniknąć męczącej publicystyki, żonglowania oskarżeniami czy podręcznikowego zapisu edukacyjno-historycznego. Według podobnego klucza zespół aktorski realizuje postaci – nie ma tu uciążliwego przestylizowania, co nie wyklucza kreatywności i oryginalności gry aktorskiej.
A nawet więcej. Jest w „Aniołach w Warszawie” pewna zwyczajność – a może raczej brak sensacyjności. Wydaje się wręcz, że spektakl jest manifestem przeciwko krzykliwym nagłówkom, narracji spłaszczonej do kontrowersyjnych ogólników, epatowaniu brudem i przemocą (sceny dotyczące seksu czy agresji są prezentowane symbolicznie, co dodaje im ekspresji i nie ujmuje siły rażenia). Inna metoda osiągania chłodnego dystansu zawarta została w samym tekście – bohaterowie w emocjonalnych momentach „wyskakują” z siebie i ewoluują w trzecioosobowego narratora. Za tymi doskonale zastosowanymi narzędziami podążają plastycznie kształtujące atmosferę światła Borkowskiej.
Bywa też onirycznie – szczyptę realizmu magicznego wprowadza Syrena (Helena Urbańska). Jest duchową przewodniczką i życiową doradczynią. Bezkompromisową przyjaciółką, której formą buntu jest język – trochę wulgarny, ale jednak szczery i nazywający problemy, co w propagandowym systemie komunistycznym, jak wiemy, nie było mile widziane. W końcu jednak człowiek jest przeciążony udawaniem, kumulowanym wstydem, blokowanymi emocjami i politycznymi gierkami, na których nigdy nie zyskuje przeciętny obywatel. I krzyczy. Domaga się zmiany – chociażby po to, by reanimować nadzieję i sensy.
„Pocałuj mnie” – ta prośba staje się niemal refrenem spektaklu. Bo to przede wszystkim opowieść o ludziach – łaknących zrozumienia, czułości i wolności. O tym, że nawet w szarości, a może tym bardziej, pragniemy kochać, całować i przytulać. I o tym, że choroba to tylko jedna z wielu form zniewolenia. Problemem nie jest AIDS. O tym przypominają „Anioły w Warszawie”.
 
 
       
                                           
                                          