„Śmieszy cię to?” Michała Buszewicza w reż. autora w Teatrze Nowym w Łodzi. Pisze Szymon Golec z Nowej Siły Krytycznej.
Rodziny się nie wybiera, z rodziną dobrze wychodzi się tylko na zdjęciu – gdzieś to już słyszeliście? Każdy z nas chce czasem uciec od najbliższych, wyjechać i wypocząć. Co jednak gdy zaplanowana ucieczka, czystym przypadkiem, staję się pretekstem do pokochania się na nowo? Właśnie to ma miejsce w „Śmieszy cię to?”, farsie Michała Buszewicza, którą – w jego reżyserii – oglądać można w Teatrze Nowym w Łodzi.
Spektakl zaczyna się sceną śniadaniową, zapoznajemy się z rodziną Jonesów: Stanley (Sławomir Sulej), Mira (Mirosława Olbińska), Caroline (Karolina Bednarek), oraz Paul (Paweł Kos). Przytyki w stronę innych krewnych przegryzane są grzankami, a atmosfera jest gęsta niczym zimne masło. Wtem pojawia się reklama: „Hotel Better, w którym będziemy together”. Jonesowie po kolei chodzą do ubikacji, by po kryjomu zarezerwować sobie w nim pokój. Fatalna pomyłka obsługi hotelu – Rose (Rozalia Rusak) i Marlona (Maciej Kobiela) – doprowadza do serii zdarzeń, o których fortunności nie ma co za wcześnie rozstrzygać.
O fabule krótko, bo nie ona ma tu grać pierwsze skrzypce, jest dobra, można w nią uwierzyć, a to za sprawą elementów świata przedstawionego. Hotel Better jest karykaturalny i uwypukla patologie tej branży, pracownicy zaś jak najbardziej realni – przemęczeni i sfrustrowani, znają swoją wartość, ale próbują wszelkich środków, by ukryć pomyłkę przed okrutną szefową Maggie (Magdalena Kaszewska). To oni też wprowadzają wątki autoteatralne. Słyszymy na przykład takie kwestie: „W komedii spotkanie oznacza tragedię”, „W komedii najmocniej obrywa się najniższej warstwie społecznej”, „Czuję się jakbyśmy byli w komedii”. Te i inne teksty delikatnie sugerują, że pod farsą kryje się coś więcej. Stanley, w sztuce jest „dość znanym” aktorem, czyli podobnie jak odtwórca tej roli Sławomir Sulej.
Jonesowie są absurdalni, ale nie są wydmuszkami do gagów, istnieją z jakiegoś powodu i posiadają uczucia oraz historie. Choć scena śniadaniowa przedstawia ich razem, to dosyć szybko następuje zbliżenie na dwie pary: rodziców i syna z żoną, a dokładniej na to, co zawiodło w tych relacjach. Mira wstępując w progi hotelu, przybiera personę Samanthy Haaas, która się sobie podoba, nie potrzebuje męża i powoli zaczyna go oskarżać, a w tych słowach słychać żal i samotność. To samo dzieje się ze Stanleyem, który od początku odczuwa brak towarzystwa żony, nie może żyć z Mirą, bo boi się, że ta umrze, prosi więc Rose, by została jego żoną na próbę pożegnania się z tą pierwszą. Para młodych ma się niewiele lepiej. Paul się przepracowuje, nienawidzi tego, co robi, żyję tą nienawiścią, a w domu psioczy na innych. W hotelu odkrywa na nowo swoje wewnętrzne zwierzę – rekina, w postaci pluszowych papci – lecz nie umie nim zawładnąć, myśli o morskiej toni i spontaniczności w życiu, w końcu udaje mu się te kapcie założyć. Tu pada dosyć ciekawe zdanie o spoufalaniu się: Marlon mówi, że przesadą byłoby, gdyby się pocałowali, Paul zaskakuje go, przystaje na propozycję, hotelarz jednakże wycofuje się, tłumacząc, że gdyby to była komedia, to ktoś na pewno zaśmiałby się, a na tysiąc takich śmiechów przypadałby jeden płacz. Caroline przez frustrację i pracoholizm męża czuje się osamotniona tak bardzo, że zaczęła gadać z duchami, w hotelu umarł jej kochanek, z którym próbuje się skontaktować, by móc zamknąć ten rozdział w życiu. Marlon i Rose muszą płacić cenę za pomyłkę, a jest nią mniej lub bardziej świadoma pomoc rodzinie. Przykładem może być zaaranżowanie „randki w ciemno” między Caroline i Paulem, którzy narzekają na swe drugie połówki, nie wiedząc, że właśnie z nimi rozmawiają.
Choć przyznaję, że spektakl jest zabawny, to miałem nieodparte wrażenie, że śmiech był tak jak u Czechowa, ze smętnym podszyciem. Bawiłem się, choć w gruncie rzeczy sytuacja jest smutna i co najgorsze, prawdopodobna: kochamy się osobno, nienawidzimy razem. W tej farsie było zaskakująco dużo kawałków w tonach moralnych i poważnych, porozrzucanych niczym okruchy na porannym stole. Zresztą czechowowskie są też rekwizyty, zostają użyte kilka razy i to w odmiennych sytuacjach! Barbara Hanicka zrobiła kawał dobrej roboty, tworząc scenografię ruchliwego hotelu, każdy element w niej był uzasadniony akcją. Kostiumy przygotowane przez Lil Slay wpasowują się w brytyjski klimat i są wielofunkcyjne, bywają bowiem także rekwizytami. Słowa uznania należą się także Baaschowi, autorowi muzyki, oraz Rafałowi Paradowskiemu za reżyserię świateł, dzięki którym spektakl nabiera dynamiki. Świat przedstawiony jest koherentny, za sprawą aktorów ożywa, odzwierciedlając rzeczywistości.
Tekst Buszewicza przypomina sztukę dobrze skrojoną, komedię pióra Aleksandra Fredry, do której dodano trochę tonów dramaturgii Antona Czechowa, mieszankę tę uwspółcześniono i wystylizowano na farsę brytyjską. W tym szaleństwie jest metoda – jest zabawnie, jest poważnie i tworzy to spójną całość. Końcówka dodaje łyżeczką łez do miski śmiechu. Buszewicz napisał piękną laurkę dla długiej tradycji gatunków komediowych. Nie jest to farsa na niedzielne popołudnie, gdzie weseli wchodzimy do teatru i jeszcze mocniej rozweseleni wychodzimy. Pod warstwą śmichów-chichów, kryje się wiele powagi. Jest to teatr, który ma rozmach i świadomość, zostawia nas w pewnej rozterce, końcowy akt daje nam lekcje, z której warto wyciągnąć wnioski. Zamiast uciekać do hotelów, zabierzcie rodzinę do teatru, kto wie, może to w nim właśnie będziecie together.
Szymon Golec – student drugiego roku Wiedzy o Teatrze na Uniwersytecie Jagiellońskim. Fan niekonwencjonalnych spojrzeń, niemający nic przeciwko klasyce.