Lear nie umiał ułożyć sobie relacji z córkami. Ja cieszę się z pracy z synami
Są rzeczy bardzo tajemnicze. Ujawniają od czasu do czasu w postaci eksplozji emocji na scenie – mówi Halina Łabonarska, odtwórczyni tytułowej roli w dramacie Williama Szekspira „Król Lear” w warszawskim Teatrze Dramatycznym. Rozmawiał Piotr Zaremba w Tygodniku TVP.
TYGODNIK TVP: Chyba ciężej, trudniej grać kobiecie mężczyznę niż zwykłą rolę, powiedzmy zgodną z naturą? Lear Haliny Łabonarskiej to rola szczególna?
HALINA ŁABONARSKA: Nie zastanawiałam się nad tym, czy ciężko, czy to zgodne z naturą. Szekspir napisał ciekawą rolę, ja ją przyjęłam. Nie szykowałam się do niej, nie chodziła za mną, było to dla mnie zaskoczenie. Grałam kiedyś Nerona w przedstawieniu Janusza Wiśniewskiego w Teatrze Polskim. U Wiśniewskiego wszystko jest możliwe, taka konwencja.
A u Wawrzyńca Kostrzewskiego?
To była odkrywcza przygoda. Weszłam w nią.
Bez oporów, bez wątpliwości?
To szansa na odkrycie czegoś w sobie, na uruchomienie wyobraźni. Zarazem była to rola trudna, sporo mnie kosztowała i fizycznie i psychicznie.
Wymagała pokonania jakichś szczególnych trudności?
Trzeba było utrzymywać nieustające napięcie, bo to tekst oparty na wielkich emocjach. Tu nie można było zdać się na samą technikę. To było zresztą wyzwanie dla całego zespołu.
Po przedstawieniu odbyła się uroczystość na cześć pani pięćdziesiątej rocznicy pracy scenicznej. Minister Piotr Gliński cytował Gustawa Holoubka. On opisał panią jako aktorkę o szczególnym wyczuciu tragizmu.
Ocena Gustawa Holoubka jest dla mnie bezcenna. Ona padła, kiedy pracowaliśmy w Teatrze Dramatycznym, nad „Świętoszkiem” Moliera i nad „Pieszo” Mrożka, tuż przed wyrzuceniem go przez władzę stanu wojennego.
To wyczucie tragizmu wynika ze szczególnych doświadczeń?
Może z mojego życia, skomplikowanego i zawiłego od dzieciństwa. To się w sobie nosi, ale tego się nie analizuje. Odkrywają to inni. Tak pewnie jest, ale to są rzeczy bardzo tajemnicze. One się ujawniają od czasu do czasu w postaci eksplozji emocji na scenie.
Też widzę w tym tajemnicę. Aktorzy to w sobie mają, albo i nie.
I jeśli tego w sobie nie mają, płyną po wierzchu ratując się samą techniką. Ja traktuję swój zawód jako misję. W tym przypadku było coś jeszcze: współpraca z moimi synami. Lear nie umiał ułożyć sobie relacji z córkami. Ja cieszę się z pracy z synami, daje mi to radość, jest czymś wyjątkowym. Inwestuję w nią, tak jak wcześniej zainwestowałam w nich. To dotyczy i Wawrzyńca, i Piotra, który pisze muzykę, a aktorzy bardzo lubią przy niej grać. Dołącza trzeci Tomek, który jest humanistą, redaktorem w jednym z wydawnictw. Jestem szczęśliwą matką.
Wawrzyniec Kostrzewski prowadził Panią jako reżyser już w kilku dużych, znanych przedstawieniach, i w teatrze, i w telewizji. Praca z synem nie stwarza barier, trudności?
Doskonale się rozumiemy, znam jego możliwości. Myślę, że moja postawa, wyobraźnia, wpływa z kolei na niego inspirująco. Na Piotra zresztą też.
Chociaż z Kostrzewskim dzielą Was różnice w poglądach na świat. Pani jest bardziej konserwatywna, syn bardziej liberalny.
Ludzie nie są swoimi kopiami. Nie narzucamy sobie niczego, a przecież coś sobie zawdzięczamy. Stąd nie tylko miłość, ale i wzajemny szacunek.
Ten „Król Lear” skrojony jest na miarę wyobraźni młodych ludzi z XXI wieku. Czy Halinie Łabonarskiej to odpowiada?
Jest współczesny, pokazuje złe oblicze cywilizacji śmierci, która zmierza być może do dramatycznego końca. Ja się pochylam przed młodymi ludźmi, choć mogę się dziwić ostrości ich widzenia świata. Ale nie protestuję. Ich prawem jest tak na świat patrzeć. Chcą coś zmienić, a jak zmienią, tego jeszcze nie wiemy.
Pracuje pani w Teatrze Dramatycznym, który pięknie uczcił Pani jubileusz. Ale który opatruje swoją stronę internetową znakiem błyskawicy. Pani to nie przeszkadza?
Na próby, na przedstawienia, nikt znaczków nie przynosi. Nie wchodzę w to. Każdy odpowiada za swoje przekonania. Pracowałam skądinąd z reżyserami o bardzo różnych poglądach, że przypomnę Tadeusza Łomnickiego czy Kazimierza Dejmka.
Przy okazji takich jubileuszów patrzy się wstecz. Który okres pani życia artystycznego jest dla Pani najważniejszy?
Zdecydowanie pierwszy, lata 1970-77, praca w teatrach najpierw w Kaliszu, potem w Nowym w Poznaniu. Współpraca z Izą Cywińską, której zawsze będę wdzięczna, niezależnie od różnic w poglądach, czy z Maciejem Prusem. To był wielki wybuch artystycznych emocji młodych ludzi, ale przede wszystkim wędrówka przez świat metafizyki. Dla mnie odkrywanie świata, którego nie widzimy, to najważniejszy sens mojej pracy. Tam to odnalazłam, tam to było. Piękne teatralne szaleństwo.
A można spytać o teatralne marzenie, niezagraną rolę?
Nie istnieje wymarzona rola. Pracuję dalej i pracuję z moimi synami. To największa radość.
– rozmawiał Piotr Zaremba
***
Pulsujący ciąg czystych emocji
Łabonarska gra mężczyznę, twardego i zawziętego. Można też uznać tę postać za dwupłciowe uosobienie władzy jako takiej.
„Król Lear” w warszawskim Teatrze Dramatycznym jest wydarzeniem, cokolwiek nie napiszą krytycy. Niezmiennie rzadko dostajemy tak długie i skomplikowane inscenizacje, w których William Szekspir traktowany jest serio, nie jako punkt wyjścia do doraźnych sztuczek.
I także dlatego, że to popis Haliny Łabonarskiej w głównej roli. Grali oszalałego mitycznego władcę Brytanii Holoubek, Zapasiewicz, Łomnicki, Trela, Englert, Seweryn – to coś w rodzaju benefisu. Owszem, powierzenie tej jakże męskiej roli kobiecie ma swoje ryzyka, o czym dalej. Ale Łabonarska, jedna z najmocniejszych indywidualności polskiej sceny zasługiwała na taki mocny akord.
Bajkowa ślepota króla
Zacznę od mojego osobistego stosunku do tego dramatu. Jan Gondowicz cytuje w teatralnym programie Tadeusza Boya-Żeleńskiego, który narzekał na ten tekst jako archaiczną klechdę, psychologicznie niewiarygodną i prowadzącą donikąd. I rzeczywiście, o ile u Szekspira potrzeba hiperbolizacji zwykle przyćmiewa psychologię, o tyle tu postaci podejmują swoje decyzje, jakby narodziły się przed chwilą i nie miały wcześniejszych doświadczeń ani relacji z innymi bohaterami.
Ślepota starego króla, który przecież zna swoje trzy córki, a oddając im władzę, kieruje się jedną przesłanką, oczekiwaniem na czym grubsze tym skuteczniejsze pochlebstwa, jawi się jako tak przerysowana, że aż mało wiarygodna. Większość postaci jest jednowymiarowa, rysowana wyjątkowo grubą kreską. Na dokładkę nikt tu nikogo nie poznaje. Wystarczy przebrać się w inne szaty…
Podrażnienie, już nie Boya, a moje, tym tekstem potęguje też swoisty konserwatyzm Szekspira. Odrzucenie Leara przez córki to dla niego, pomimo błędów samego króla, kosmiczny dramat. Szekspir mu współczuje pomimo jego koszmarnej, mnie odrzucającej, a przez autora jakoś akceptowanej, pogardy dla ludzi. Za to skrzywdzony przez ojca Edgar ma odwagę poskarżyć się właściwe jednym jedynym zdaniem. Hiperbola nader często zmienia się w stereotyp – Edmund to na przykład do bólu przewidywalny, zły bękart. Nie we wszystkich sztukach Szekspira jest tak prosto. Tu jednak jest.
A równocześnie „Król Lear” w wersji Jerzego Jarockiego z 1977 roku, też z Teatru Dramatycznego, to dla mnie jedna z ważniejszych inscenizacji, które mnie ukształtowały. Relacje między postaciami pozostały w niej, prawda, toporne, bo tak jest w tekście. Natomiast cała opowieść, czy może przypowieść, o świecie jako takim, z jego dziwnościami i paradoksami, jawiła się jako sugestywna i poetycka, chociaż poezja to groźna i depresyjna.
Jarocki umiał tę grozę wydobyć, tyleż plastyczną wizją, co poprowadzeniem aktorów. To był popis Gustawa Holoubka w roli tytułowej, chociaż w mojej głowie przewodnikiem po tamtym złym szekspirowskim świecie pozostał Błazen Piotra Fronczewskiego, miotający zgryźliwe wierszyki niepowtarzalnym głosem tego wspaniałego aktora.
Opowieść futurystyczna
Co mógł z tym zrobić Wawrzyniec Kostrzewski? Znawca Szekspira Jan Kott wywodzi, że zachowania bohaterów dramatu z samym Learem na czele są tak irracjonalne, iż nie radził sobie z nimi ani teatr romantyczny ani naturalistyczny. Powinien sobie z tym poradzić „teatr nowy”, gdzie „nie ma już charakterów i tragizm został wyparty przez groteskę”.
Kostrzewski zasadniczo postępuje za tą sugestią. Choć nie pozbawia też tej opowieści rangi wielkiego widowiska, tyle że futurystycznego. Ktoś napisał w necie, że to Szekspir pokazywany z perspektywy epoki „Diuny”.
Mamy apokaliptyczne dekoracje Martyny Kander z metalowym prostopadłościanem w centralnym punkcie. On służy różnym celom, jego przetaczanie z mozołem kojarzyło mi się z dawnymi inscenizacjami Józefa Szajny. Kostiumy Anny Adamek są uniwersalne, ale z pewnością nie starożytne czy średniowieczne. Lear nosi stylizowany mundur symbolizujący gwałtowną, pompatyczną, zadufaną w sobie władzę.
Nie lubię unowocześniania na siłę. Tu nic się we mnie jednak nie buntuje, bo to chyba jeden z dramatów Szekspira najbardziej „poza czasem”. Konserwatyści już zdążyli ponarzekać sobie na zbyt efekciarskie światła. Na komputerowe projekcje Franciszka Barcisia, z nadciągającą figurą złowieszczej planety czy gwiazdy. I na podobno zbyt ilustracyjnie budującą nastrój grozy muzykę Piotra Łabonarskiego (którą ja niezmiennie lubię).
Ta popkulturowa oprawa (powtórzmy, jak „z Diuny”) to jednak tylko nowe opakowanie. Ono nie przesłania emocji ani sensów. Co ja poradzę, że dziwaczny korowód wygnańców błąkających się podczas burzy mnie przywiódł na myśl sekwencje ze sztuk Becketta (a nie z filmów SF) – piszę to zdaje się nawet nie całkiem w zgodzie z samym reżyserem. Co miało zabrzmieć, zabrzmiało dobitnie.
Apokalipsa samozniszczenia
O czym to jest? Reżyser kładzie nacisk na apokalipsę samozniszczenia świata. Pociągnąłbym tę myśl. Oto starzy, Lear oraz Gloucester, są tego zniszczenia współautorami. Tak niesprawiedliwie urządzali ten świat, że padli ofiarą własnych dzieci. Nie jest to opowiedziane przez Szekspira z wszystkimi szczegółami. To raczej wariacja na temat, niż klarowny wywód. Ale to budzi grozę. Grozę Szekpirowską, a zarazem uniwersalną.
Już padły narzekania, że sceny są zbyt przerysowane, córki, Goneryla i Regana, nazbyt demoniczne, a niektóre rozwiązania fabularne dodane przez samego Kostrzewskiego. Ale ta apokalipsa jest zawarta w brutalnym języku Szekspira, chociaż reżyser dodaje do tego języka wyobraźnię człowieka z XXI wieku.
Myśl Kotta, że tylko „nowy teatr” jest w stanie uchwycić paradoksalność tej okrutnej bajki, potwierdza się. Choć zarazem to jest teatr wciąż tradycyjny, w tym sensie, że nie dopisujący Szekspirowi autorskich dygresji, pozbawiony pseudoaktualnych przyśpiewek, nie przesłonięty egotycznym hucpiarstwem reżysera.
Dyskusyjny jest pomysł powierzenia roli Kordelii i Błazna tej samej aktorce. Ma on swoją tradycję teatralną, reżyser ten koncept objaśnia. Dla mnie jednak Błazen pozostanie zawsze młodym mężczyzną wykpiwającym Leara, a jednocześnie mu wiernym, czyli po prostu Fronczewskim. To że Kordelia także podważa trwałość królewskiego majestatu, nie jest dla mnie do końca wystarczającym powodem tej unii personalnej.
Zarazem obie te rolę zostały zagrane przez młodą aktorkę Dramatycznego Agatę Różycką sugestywnie. Przypomniał mi się jej występ pod batutą tego samego reżysera, w szkolnym jeszcze przedstawieniu „Męczeństwo i śmierć Marata…” Petera Weissa. Wywoływacz z tamtego spektaklu i Błazen to bratnie dusze. Nonszalanckie, rzucające światu wyzwanie kąśliwym show. W wersji Kostrzewskiego Błazen to postać wyjątkowo tragiczna – z uwagi na przypisany mu przez reżysera koniec, przyznajmy: dodany do oryginalnego tekstu dramatu.
Łabonarska czyli klucz
Oczywiście ten spektakl to przede wszystkim Halina Łabonarska w roli Leara. Na premierze fetowano 50-lecie jej scenicznej pracy. Doczekała się zarówno pochwał ministra Piotra Glińskiego, jak i listu prezydenta Warszawy Rafała Trzaskowskiego. To wielka aktorka. Zważywszy na galerię osób, które Leara zagrały, jej obecność w tak świetnym towarzystwie się tłumaczy.
Nie mamy tu prostego odwrócenia płci, choć pojawiły się już interpretacje, że skoro rzecz przeniesiono do nieokreślonej współczesności, ta postać staje się zwieńczeniem genderowego matriarchatu. Ale słowa dramatu nie zostają zmienione. Łabonarska gra zasadniczo mężczyznę, twardego i zawziętego. Można też uznać tę postać za dwupłciowe uosobienie władzy jako takiej.
To figura pełnowymiarowa – równocześnie drażniąca i tragiczna. Nie wiem, czy o tę podwójność chodziło Szekspirowi. Ale taki jest mój odbiór Leara literackiego i to zostało tak zrealizowane w 100 procentach.
Z tą rolą, bogatą i konsekwentnie prowadzoną, jest jeden tylko problem. Bez wątpienia kobieta grająca mężczyznę zawsze będzie budzić dodatkowe odruchy. Dłuższą chwilę sprawdzamy, jak jej to wychodzi, co trochę odwraca naszą uwagę od słów i znaczeń. Trzeba się do niej dopiero przyzwyczajać.
Fakt, że oswoiłem się z nią stosunkowo szybko, to dodatkowe zwycięstwo aktorki. Niemniej początkowy błysk myśli był taki: melodyjny w normalnych rolach głos Łabonarskiej to dla mnie kwintesencja pięknej kobiecości. Ja tego początkowo instynktownie szukałem. Nadsłuchiwałem, czy nie pobrzmiewa.
Możliwe skądinąd, że to jedna z artystek mających szczególne wyczucie tragizmu. Sam wiek tu nie wystarczy, potrzeba życiowego doświadczenia, potrzeba wsadu noszonej w sobie goryczy, z której potem robimy coś fascynującego. To jest uzasadnienie moim zdaniem wystarczające aby zaakceptować tę obsadową decyzję reżysera i teatru. Pomimo wątpliwości.
Aktorzy na miarę szaleństwa
Jak już wspomniałem, pojawiły się głosy, że złe córki zostały nawet nadmiernie wyostrzone, w duchu współczesnego kina. Zauważę tu, że możliwa byłaby przewrotnie feministyczna interpretacja samej fabuły. Oto Goneryla i Regana biorą odwet na ojcu, który przez lata dominował nad nimi jako mężczyzna, jedynie uprawniony aby rządzić. One też chcą tego zaznać.
Fakt, że przez Leara przebija jednak chwilami kobieta (lub postać dwupłciowa) tę ewentualność osłabia. Ale nie niweczy to bardziej ogólnego wrażenia. One nadal mszczą się na porządku świata opartego na naturalnej hierarchii, a przy okazji popadają w szaleństwo.
To szaleństwo jest wpisane w dramat, objawia się choćby w końcowej drapieżnej wojnie dwóch sióstr o jednego mężczyznę – bękarta Edmunda. I gwałtowna Goneryla Lidii Pronobis, i pozornie bardziej miękka, a tak naprawdę sadystyczna morderczyni na szpilkach Regana Karoliny Charkiewicz pokazują nam to z naddatkiem. One zatracają się w męskich rolach. Chcą być twardsze od facetów – ceną jest samozagłada.
I Tadeusz Słobodzianek jako dyrektor Dramatycznego, i Kostrzewski mają dar wybierania i prowadzenia młodych aktorów. Różycka, Pronobis czy Charkiewicz to niejedyne przykłady. Tu sprawdza się i Marcin Stępniak jako mroczny Edmund, nieślubny syn Gloucestera. Szukam dla niego usprawiedliwień, to postać właściwie zbyt prosta. Widzę uzasadnienie dla jego zła w początkowym upokorzeniu, choć jest kochanym synem, to przecież wypomina mu się dwuznaczny status – i robi to ojciec. Aktor poprowadził postać na tyle konsekwentnie, na ile pozwolił mu tekst. To człowiek nieustannie ukrywający prawdziwe zamiary i namiętności. Zaczyna od kłaniania się wszystkim, potem bierze odwet, wciąż jednak jakby niepewny, ile mu wolno.
Mateusz Weber to coraz lepszy specjalista od ról tragikomicznych. Choć jako Edgar, dobry syn Gloucestera, na skutek intrygi zostaje wyrzutkiem, tekst nie do końca nam objaśnia tak szybką przemianę młodzieńca z dobrego domu w szaleńca. To szaleństwo, choć niby udawane, staje się jego prawdziwą naturą. Konsekwencją jest deformacja fizyczna i status kolejnego błazna Głupiego Tomka.
Weber prowadzi tę rolę spójnie pomimo braku kompletnych informacji o postaci. Staje się sugestywnym elementem niemal Becketowskiego korowodu, a gdzieś pod spodem nadal dobrym człowiekiem, co zagrać jest najtrudniej.
Zaskakujący jest Kent Łukasza Lewandowskiego. Zbigniew Zapasiewicz grał u Jarockiego tego dworzanina, lojalnego, ale rąbiącego prawdę w oczy, bardziej powściągliwie. Kent Lewandowskiego udaje ludowego sługę, bo to poza wszystkim sztuka, w której nieustannie ktoś coś gra, ale tak naprawdę jest nim od początku. Jeśli rola wyda się jednak zbyt gruba i zbyt grubiańska, odsyłam do samego tekstu, gdzie Kent miota wyjątkowo wymyślnymi wulgaryzmami.
Marzyłem, żeby to Krzysztof Szczepaniak zagrał Błazna. To jeden z tych, wciąż młodych aktorów, którzy świetnie czują się w przeciągach między komedią, dramatem i groteską. Szczepaniak zagrał zresztą tę postać niedawno w radiowej wersji „Króla Leara”, u boku Franciszka Pieczki.
Pomysł reżysera na Błazna przesądził, że tak się nie stało. Rola Księcia Kornwalii, dorównującego okrucieństwem żonie Reganie, sprowadza aktora do postaci ulepionej z jednego tworzywa. Tylko jak on to gra! Jak nasyca swoją charyzmą tego karykaturalnego, wiecznie fizycznie podnieconego drania. Który zresztą nie wytrzymuje tempa zdarzeń i też pada ofiarą. Niedawny Hamlet wydłubujący Gloucesterowi własnoręcznie oczy powoduje, że ręce same składają się do oklasków.
I na koniec Gloucester Mariusza Wojciechowskiego, aktora mówiącego piękną polszczyzną, którego słychać zawsze z najdalszych rzędów. Niedawno był zagranym z kapitalnym wyczuciem ironii Poloniuszem. Tu jest standardowym dygnitarzem, który staje się jednak wice-Learem, kolejnym, który przejrzał na oczy dopiero będąc ślepcem.
Eksplozja czystych emocji
Trochę mi wprawdzie zabrakło piorunującego efektu pozorowanego samobójstwa Gloucestera prowadzonego na rzekomą skałę przez syna, ono akurat trochę tu utonęło we wrzawie. Ale Wojciechowski w pełni mi to wynagrodził podczas pogawędki z Learem. Stworzyli z Łabonarską niezapomniany duet ludzkich wraków. Niesamowicie czujnych i dosadnych w swoich wywodach, przecież snutych pośród męki, na skraju upadku dokonujących podsumowania świata. Tak się powinno grać Szekspira.
Gdy dodać Sebastiana Skoczenia jako przyzwoitego księcia Szkocji, drugiego zięcia Leara, i Karola Wróblewskiego jako brutalnego, a w gruncie rzeczy zagubionego pośród gigantów sługę Oswalda, trzeba orzec, że Dramatyczny zdał egzamin. Tempo tej opowieści jest zawrotne.
Zwłaszcza na początku, gdy mamy część „baśniową”, Kostrzewski wszystko to, co nie jest jasno objaśnione w tekście, uzupełnia pantomimą, skeczem, sygnałem złożonym czasem z jednego gestu. I to się na ogół sprawdza. To nie jest dramat utkany z cienkości. Jawi się raczej jako pulsujący ciąg czystych emocji. To nie jest wynalazek reżysera, on za tym podąża.
On oczywiście wywołał tą inscenizacją spory. Niech one trwają, teatr się nimi żywi. Przyznam jednak szczerze, śmieszy mnie konkluzja, że dla Kostrzewskiego za wcześnie żeby się mocować z tym tekstem. Czekam na te zastępy dojrzalszych i głębszych interpretacji Szekspira. Mogę się spierać z reżyserem, czy trzeba było sięgnąć właśnie po ten tekst. Ale jeśli tak, nie widzę strat, widzę za to mnóstwo celnych trafień.
– Piotr Zaremba
***
Szklana góra, z której łatwo spaść
Lear dla córek jest zarówno ojcem jak i matką. Dobrze rozumie wrażliwość kobiecą, wykorzystuje to, żeby je ranić, wie, co zaboli. Ponadto łączy w sobie starość i wynikające z niej niemęskość, kaprys, wampiryczność - reżyser Wawrzyniec Kostrzewski opowiada o swojej inscenizacji „Króla Leara” w Teatrze Dramatycznym w Warszawie.
TYGODNIK TVP: Dlaczego wybrał Pan akurat „Króla Leara”?
WAWRZYNIEC KOSTRZEWSKI: To jedna z najbardziej katastroficznych sztuk Szekspira. Mam przed oczami obraz świata zdeformowanego pandemią, rozbitego, ale także popsutego polityką, wzajemną nienawiścią; przeżywam też rozczarowanie ludzkim brakiem empatii – chciałem się tym podzielić z widzami.. „Król Lear” o tym wszystkim opowiada. Pojawiła się we mnie potrzeba pokazania ludzkości na krawędzi. To bardzo osobiste, takie irracjonalne przeczucie końca świata, mimo cyfrowej epoki. Stąd trop futurystyczny, stąd widoczna w tym moim spektaklu fascynacja poetyką science fiction.
Cytowany w teatralnym programie Tadeusz Boy-Żeleński powątpiewał w realność wyjściowej sytuacji z dramatu: stary król podejmuje kluczowe decyzje w oparciu o jedno pochlebstwo czy jego brak. Postaci są tu jednowymiarowe, ich postępowanie słabo umotywowane.
„Lear” to najtrudniejsza sztuka Szekspira, najeżona dramaturgicznymi pułapkami. Genialną jej wykładnię sformułował Jan Kott. To pesymistyczna, nawet nihilistyczna interpretacja, ja się z nią zgadzam, ona jest dla wielu ludzi teatru, zwłaszcza w Polsce, niemal obowiązkowa od lat 60-tych. Ten zimny, formalny kottowsko-beckettowski świat groteski, która wyparła tragedię, wynikał z traum XX wieku, z doświadczenia drugiej wojny światowej czy Holocaustu. Mam poczucie, że dla współczesnych młodych ludzi takie odczytanie może być trochę nieaktualne. Współczesny, młody katastrofizm wygląda inaczej, nie jest już chyba tak głęboki. Dla młodego pokolenia wizje masowych pochówków i deszcz trupów to obrazy pandemii a nie wojny. Nie spieram się czy to dobrze, czy źle. Szukam opisu współczesności, nawet jeśli zapłacę cenę odstępstwa od cennych, historycznych doktryn, a krytyk z ołówkiem w ręku nie odhaczy w mojej inscenizacji wszystkich groteskowych Kottowskich rozwiązań. W Learze przyszłości, również zimnym, mimo wszystko nie chciałem odbierać bohaterom tragicznego wymiaru, wpisanego przez genialnego autora.
Mówi Pan trochę o czym innym. Ja pytam, czy fabuła i opis świata w „Królu Learze” nie są naiwne?
Tak, początek jest baśniowy, psychologicznie nieumotywowany, Boy miał rację. To opowieść w stylu „za górami za lasami”, ale to tylko pretekst. Ważne jak się opowieść kończy dramatem ślepców którym nagle otwarły się oczy, tu tragedia traci rację bytu i zamienia się na chwilę w bezcenną groteskę, choćby na jedną scenę. Ja zresztą początek opatrzyłem cudzysłowem, ten świat odsłania Błazen, podnosząc w pojedynkę stalową kurtynę, bo tylko Błazen może opowiadać tragedię o takiej skali i usprawiedliwić patos ślepców, zanim staną się śmieszni. Ale mój świat i tak kończy się cmentarzyskiem wypalonym przez słońce, tak jak i u Szekspira, który stworzył w finale spektakularny, niemal apokaliptyczny obraz. Publiczność dobrze to odebrała, łącznie z odczytaniem dystopijnych klimatów.
A nie dodał Pan Szekspirowi dodatkowych sensów? Czy tam jest istotnie tyle głębi?
Szekspir pokazuje obraz zniszczonych relacji międzyludzkich. Siostra walczy z siostrą, ojciec z synem, brat z bratem. Nie ma w tym okrutnym korowodzie głębokiej filozofii, ale jest tempo, emocja, brak miłości i głęboki kryzys człowieczeństwa. Dziś może inaczej motywowany niż ten egzystencjalny, powojenny, Kottowski. Nieprzypadkowo autor umieścił akcję w czasach przełomu – to pierwsze kroki samodzielnej ludzkości, czas odrzucenia starych bogów. Ja patrzę na tę fabułę z perspektywy domniemanego końca, gdzie w świecie przyszłości człowieczeństwo upada – ludzie stają się podobni androidom, nie umiejąc zdefiniować miłości. Okrucieństwo tego tekstu daje do tego podstawy.
Ale sam Lear jest brutalny, okrutny. A Szekspir zdaje się jednak mu współczuć.
Nie wiem, czy mu współczuje. Lear i Gloucester zaczynają budzić litość, kiedy pojmują, że sami są sobie winni. To opowieść o ślepocie i otwieraniu oczu, zawsze jest trochę współczucia dla kogoś, kto zbyt późno zrozumiał własne błędy.
Udało się Panu powiedzieć to, co Pan chciał?
„Król Lear” jest szklaną górą, można z niej łatwo spaść. Niech to ocenią widzowie. Zrobiłem ten spektakl dla nich, nie dla krytyki.
U Pana Błazen i Kordelia są grani przez tę samą aktorkę. Buntuję się przeciw akurat temu zabiegowi, dla mnie Błazen to młody facet.
To tradycja teatru szekspirowskiego, obie postaci grał jeden aktor. Błazen i Kordelia, czyli zbuntowana „córka milionera”, tu bardziej bezczelna, niż szlachetna, pełnią tę samą funkcję, mówią Learowi prawdę i robią z niego błazna – córka ośmieszając go niszczy rytuał podziału królestwa, Błazen nieustannie przypomina Learowi o jego nowej, błazeńskiej roli. Ponadto w tym dystopijnym świecie Błazen to wizualnie klon Kordelii, który stale przypomina Learowi córkę i z tego powodu zresztą ginie uduszony w akcie szaleństwa.
Nie unikniemy dyskusji o płci aktorki grającej Leara. Dlaczego Halina Łabonarska?
Wiele razy już aktorki grały męskie postaci, także Leara…
To jeszcze nie jest argument.
Prawda. Lear jest dla córek zarówno ojcem jak i matką. Dobrze rozumie wrażliwość kobiecą, wykorzystuje to, żeby je ranić, wie, co zaboli. Ponadto Lear łączy w sobie starość i wynikające z niej niemęskość, kaprys, wampiryczność. Chciałem to podkreślić. Rozumiem, że ktoś może to przyjąć albo nie.
Ci którzy znają Halinę Łabonarską, przynajmniej na początku gorączkowo zastanawiają się: czy ona gra kobietę w męskich szatach czy mężczyznę. To nie odwraca trochę uwagi od walorów tej roli, od przesłania?
A może taki męsko-damski Lear podkreśla zasadnicze pytanie: o definicję człowieka? Jest w tym niesamowita uniwersalność, dlaczego tak na to nie spojrzeć? Poza wszystkim to wspaniała aktorka, grała już męskie postaci, formalne, abstrakcyjne. Dlaczego nie skorzystać z jej talentu?
– rozmawiał Piotr Zaremba
***
Halina Łabonarska jest absolwentką Wydziału Aktorskiego PWSFTviT w Łodzi. Występowała w Teatrze im. Bogusławskiego w Kaliszu w zespole Izabelli Cywińskiej, w Teatrze Nowym w Poznaniu, a następnie w Warszawie w teatrach na Woli, w Dramatycznym, Polskim i Ateneum. Grała także w licznych filmach i serialach, m.in. w "Koronie Królów", "Smoleńsku", "Na dobre i na złe", "Vinci", "Człowieku z żelaza", "Aktorach prowincjonalnych", "07 zgłoś się".
Wawrzyniec Kostrzewski jest absolwentem polonistyki na Uniwersytecie Warszawskim oraz reżyserii na Akademii Teatralnej w Warszawie i na Akademii Filmowej i Telewizyjnej. Współpracuje ze stołecznym Teatrem Dramatycznym. Wyreżyserował m.in. "Rechot Brechta" w Teatrze Wybrzeże w Gdańsku oraz "Cudotwórcę" „Rzecz o banalności miłości” i „Wizytę starszej pani” w Teatrze Dramatycznym w Warszawie, a także spektakle Teatru Telewizji "Walizka", "Listy z Rosji" i Wesele".