EN

22.12.2021, 14:02 Wersja do druku

"Bowie w Warszawie". Masłowska o inności i narodowych kompleksach

"Bowie w Warszawie" Doroty Masłowskiej w reż. Marcina Libera w STUDIO teatrgalerii w Warszawie. Pisze Przemysław Gulda w portalu Wirtualna Polska.

fot. Natalia Kabanow

Polacy nienawidzą się nawzajem, nie tolerują inności, nie umieją korzystać z wolności, z której zrobili patologiczną karykaturę - Masłowska i Liber w stworzonym wspólnie spektaklu nie mają litości w piętnowaniu polskich wad.

David Bowie przybywa do PRL-owskiej Warszawy. Ale nawet on, superbohater w złotym kostiumie, nie jest w stanie wygrać z polskimi problemami: wzajemną niechęcią i podejrzliwością, karierowiczostwem, brakiem akceptacji dla inności. Tak można w skrócie ująć główne wątki najnowszego przeboju polskiego teatru - spektaklu "Bowie w Warszawie" z warszawskiego Teatru Studio. To dzieło reżysera Marcina Libera, powstałe na podstawie nowego tekstu popularnej pisarki, Doroty Masłowskiej, pisanego specjalnie z myślą o tej realizacji.

Komediowe pozory mylą

Na pierwszy rzut oka może się wydawać, że to pogodna, choć nieco pokręcona i nieoczywista komedia. Roi się tu od zabawnych scen i pomysłów - wymienić można choćby wywołujący salwy śmiechu nerwowy tik jednego z bohaterów, który nieustannie, panicznym gestem, poprawia sobie fryzurę za pomocą bryzgającego na prawo i lewo żelu do włosów. Akcja jest tak wartka, że momentami ma tempo niemal farsowe, a ciekawe, pełne żywych kolorów, rozwiązania scenograficzne i kostiumowe jeszcze bardziej wzmacniają poczucie, że jest się w mocno podkręconym w stronę satyry, a może wręcz groteski świecie zabawnego, ale nostalgicznego retro.

Wystarczy spojrzeć choćby na fantazyjne siwe peruki pary starszych bohaterek, sióstr, które potrafią godzinami debatować nad składem i sposobem krojenia składników domowej sałatki warzywnej albo na turbojeansowe kostiumy wielu bohaterów - nie składają się z jednej warstwy niezwykle rzadkiego i pożądanego w dawnych czasach materiału, ale są niemal jak składające się z wielu powłok cebule, w których aktorki i aktorzy niemal toną. Ale bardzo szybko okazuje się, że to wcale nie jest komedia. A wręcz przeciwnie - to bolesna wiwisekcja polskich wad, problemów i patologii.  

Kryminał, obyczajowa komedia, lesbijski dramat

O czym Masłowska napisała swój nowy tekst? O czym jest stworzony na jego podstawie spektakl Marcina Libera? O wielu sprawach, bo to rzecz wielowymiarowa, dotykająca co najmniej kilku ważnych kwestii, osobistych i społecznych, ale zarazem to także rzecz bardzo nieteatralna. To raczej materiał na powieść, a to że udało się z niego zrobić spektakl, to wielka zasługa wszystkich uczestniczek i uczestników tego projektu.

Akcję umieszcza Masłowska w gierkowskich latach PRL-u, w latach 70., kiedy system trzymał się jeszcze dość mocno, ale ludziom - wbrew zapewnieniom partii - wcale nie żyło się dostatnio. Z jednej strony to świadomie nieudany kryminał, w którym filozofujący milicjant ściga Bestię z Mokotowa, nieuchwytnego złoczyńcę atakującego kobiety. Z drugiej strony to obyczajowa opowieść o czasach, w których zderzyły się pokolenia z dwóch różnych epok: to pamiętające drugą wojnę światową i żyjące traumami z nią związanymi i to, które szeroko otwartymi ustami chciało czerpać świeże powietrze nowoczesności. Symbolem tego ostatniego staje się w spektaklu kalkulator, w którego ekran dorastające dziewczyny wpatrują się niemal jak dziś w smartfona, choć można było sobie na nim co najwyżej coś policzyć.

Z trzeciej wreszcie i być może najważniejszej strony, to opowieść o lesbijskim romansie, złamanym sercu i życiu przetrąconym przez to, że pewne uczucia i zdarzenia były w tamtej rzeczywistości niedopuszczalne obyczajowo, ale zarazem - nieopowiedziane, nienazwane i nie przegadane. Regina, główna bohaterka, jest lesbijką, ale w jakimś sensie zupełnie nie jest tego świadoma i nie wie, co z tym zrobić, bo w PRL-owskim świecie nie było na to nazwy, nie było na to miejsca, nie było na to przestrzeni.

Lesbijska opowieść emancypacyjna

Regina dojrzewa do swojej seksualności w trzech mocnych momentach spektaklu: jej pierwsze zakochanie, na obozie harcerskim, rozgrywa się jeszcze tylko w słowach, ale kolejny romans to dwie mocne sceny: pełne nagości i cielesności, homoseksualne, a do tego kazirodcze - Regina uprawia seks z własną kuzynką, którą gra Dominika Biernat.

fot. Natalia Kabanow

Reginę brawurowo zagrała Maja Pankiewicz, która po mistrzowsku pokazuje zagubienie bohaterki w chwilach, kiedy targają nią emocjonalne i erotyczne porywy. Ukazuje jej zapalczywość w chwili odtrącania niechcianego absztyfikanta, trudną miłość do zanurzonej w świecie własnych uprzedzeń matki, znakomicie zagranej przez Martę Ziębę, a wreszcie jej rozpacz, kiedy ukochana dziewczyna łamie jej serce, a inna próbuje ją zgwałcić. Najbardziej przejmująca jest wtedy, kiedy wygłasza pełen bólu monolog o tym, jak niszcząca jest nieszczęśliwa miłość, kiedy "idzie się, ale nie wie, po co się idzie". 

To właśnie Regina, emancypująca się i walcząca o siebie, czasem rozpaczliwie i nieumiejętnie, jest bezdyskusyjnie najważniejszą postacią spektaklu i zwierciadłem, w którym przegląda się PRL-owska rzeczywistość: przaśna, patriarchalna, pszenno-buraczana, rozpoczynająca swoją koślawą aspiracyjną wędrówkę w stronę kapitalizmu. Symbolem tych ambicji jest znakomicie zagrany przez Roberta Wasiewicza: prześmiewczo, choć z wyraźną nutką współczucia, niedoszły narzeczony Reginy, który roztacza przed nią wizję swoiście rozumianej małej stabilizacji: parterowego domku z - koniecznie - "widną kuchnią".

Ma się tego wszystkiego dorobić na hodowli pieczarek - hitu tamtych lat, który kojarzył się z nowoczesnością i bogactwem. Regina jednak odrzuca jego zaloty, wyszydzając jego samego i jego ambicje - tu pada zresztą jeden z najzabawniejszych tekstów w całym spektaklu, jeden z typowych błyskotliwie złośliwych passusów Masłowskiej: Regina mówi do mężczyzny, że jego dłoń, ubrudzona końskim łajnem, niezbędnym w pieczarkarni nawozem, jest jak "pięciu wiejskich głupków przyczepionych do kalarepy".

Skąd się wzięło całe polskie zło

To wyśmiewanie się z wielu typowych postaci PRL-owskiego społeczeństwa ma jednak w tekście Masłowskiej drugie dno, bardzo poważne i smutne. Liber w swoim spektaklu prostym gestem - umieszczeniem w jednej z ostatnich scen serii zdjęć z niedawnych protestów ulicznych - dokonuje połączenia historii i współczesności, mówiąc jasno, że to, co się dzieje dziś, ma korzenie w tamtych czasach.

Dobitnie wyraża to niemal gryzący monolog milicjanta, którego gra Marcin Pempuś. Mówi on o tym, jak małostkowi są ludzie połamani przez PRL-owski świat, jak skutecznie kontrolują się sami, jak zupełnie nie będą wiedzieć, co zrobić z wolnością, kiedy już ją odzyskają, jak będą się niszczyć nawzajem, "robić nahajki ze złośliwych słów". To zdecydowanie najważniejszy moment dla społeczno-politycznego wymiaru tego spektaklu, swoisty rewers mickiewiczowskich słów z wielkiej improwizacji z "Dziadów" o narodzie, który jest gorący jak lawa. U Masłowskiej jest gorący tylko z nienawiści.

Podział na zwaśnione plemiona, nienawiść do LGBT czy szerzej - wszelkiej inności, narodowe resentymenty i kompleksy - to wszystko tkwiło w Polkach i Polakach już od dawna, a wtedy, kiedy zaznali wolności, wszystkie te złe cechy rozpełzły się po całym kraju, sprawiając, że staje się on piekłem. I nie może nic na to poradzić nawet sam David Bowie, który w cudowny i malowniczy sposób objawia się na końcu spektaklu.

Wszyscy bohaterowie i bohaterki zamieniają się w wielkie pieczarki - połączenie smutnych ludzi w PRL-owskich beretach i nieudanych biznesmenów, którzy "wreszcie są we własnym domu", koniecznie z "widną kuchnią". Finał spektaklu wymownie pokazuje, że dzisiejsza Polska jest jak wielka pieczarkarnia, ubrudzona końskim łajnem, którego za nic nie da się zmyć. 

Tytuł oryginalny

"Bowie w Warszawie". Masłowska o inności i narodowych kompleksach

Źródło:

ksiazki.wp.pl
Link do źródła

Autor:

Przemysław Gulda

Data publikacji oryginału:

22.12.2021 09:38