„Karnawał warszawski” Cyryla Danielewskiego w reż. Sławomira Narlocha w Teatrze Komedia w Warszawie. Pisze Anna Czajkowska w Teatrze dla Wszystkich.
„Karnawał warszawski” Teatru Komedia prezentuje losy bohaterów, inspirowane treścią popularnego niegdyś wodewilu Cyryla Danielewskiego pod tytułem ”Gołe panny czyli Karnawał w Warszawie”. Teatralna prapremiera tego skocznego, rozśpiewanego widowiska odbyła się 1905 roku, a sam autor – literat, aktor, tłumacz utworów dramatycznych, twórca oryginalnych komedii i wodewili oraz działacz kulturalno-społeczny postarał się, by tekst zadowolił nawet wybredne gusta. Obecnie porzuciliśmy już ten gatunek – lekki, pozornie błahy, choć przed wojną doceniano jego walory i chyba warto przypomnieć dlaczego. Niektórzy twierdzą, że wodewil to stara ramotka i przestarzałe podrygi taneczne – czy słusznie? Ależ skąd! Sławomir Narloch, młody reżyser adaptacji, której premiera odbyła się całkiem niedawno w Teatrze Komedia dba o to, by spektakl nikogo nie znudził, raczej zaskoczył – elegancją, pomysłowością, niebanalnym humorem, porywającym rytmem i wybornym wykonaniem. Nawet osoby, które z powątpiewaniem wybierają się na wspomniany spektakl, mogą docenić muzyczne aranżacje autorstwa Jakuba Gawlika, odświeżającą moc zabawy pomieszaną z nostalgią, trafne spostrzeżenia z sarkazmem i groteską w tle. Obiecano wodewil pełną gębą, opowieść o poszukiwaniu miłości i akceptacji w wielkim mieście, wplecioną w widowisko muzyczne ze śpiewem, tańcem i wartką akcją. I chyba się udało.
Danielewski pisząc „gołe”p anny, miał na myśli brak majątku i marny posag panienek na wydaniu. A jego wodewil opowiada o perypetiach pięciu sióstr – Klary, Marii, Jadwigi, Beaty i najmłodszej Michasi, córek radcy prawnego z prowincji – Mateusza Brzeskiego, który choć przesympatyczny, jednak ma zasadniczą wadę – lubi nadużywać alkoholu. Wszystkie marzą o dobrym ożenku, ale „Każdy chłop z prowincji rura, a jam jest Warszawska córa. Rasa to nie byle jaka, ja chcę tylko Warszawiaka” – śpiewa kuchareczka Frania, a pozostałe dziewczęta jej wtórują, wraz z matką naciskając na ojca – do stolicy!! Tu mogą się spełniać marzenia o lepszym życiu, tu można jechać tramwajem i znaleźć prawdziwą miłość. I oczywiście zaszaleć w karnawale. Warszawa to niemal raj! Czyżby? „A może metafora krainy, która daje anonimowość, ale każe za nią płacić powierzchownymi relacjami?” – mówi Sławomir Narloch, reżyser i adaptator tekstu powracającego na Dużą Scenę Komedii po 64 latach. „Dziś tańczymy inne tańce, ale między ludźmi dzieje się to samo: codzienna walka o status, miłość, kreowanie siebie i świata, uwikłanie w niekończący się karnawał” – dodaje z nutą goryczy.
„Kto syreny poznał dzieci, kto nad Wisłą był choć raz, do Warszawy znów poleci, w niej tak mile spływa czas!” – panienki wierzą w to, a matka im przytakuje. Za jej namową wszyscy przenoszą się do Warszawy. Tam, w nowym mieszkanku, przychodzi czas na pierwszy bal u Brzeskich. Potem będą kolejne, choć długi rosną, jednak staropolska zasada „zastaw się a postaw się” i pragnienie zamążpójścia usuwa w dal wszelkie wątpliwości (nie u wszystkich…).
Sławomir Narloch szanuje pierwowzór, ale inaczej rozkłada akcenty niż autor oryginału. Zachowuje rytm i nastrój tekstu Cyryla Danielewskiego, niczego na siłę nie uwspółcześnia i nie boi się archaizmów, zrozumiałych przecież obecnie i pełnych dawnego wdzięku. Nie rezygnuje z parodii, w której powaga graniczy z farsą i podkreśla wprowadzony przez Danielewskiego motyw przebieranek, jednak czyni to z własnym rozmysłem oraz refleksją. W spektaklu występuje osiem osób, a nie – jak to było rozpisane w pierwotnym scenariuszu – kilkanaście. Dodatkowo kobiety wcielają się w role mężczyzn, a mężczyźni – kobiet. Bardzo to szekspirowskie i bez żadnych politycznych podtekstów. Chodzi o karnawał, o wdziewanie masek, nie zawsze tylko ku zabawie, jak się nam czasem zdaje. Potrzebny jest autentyzm, by uczucia wzięły górę, by przełamać samotność. Zresztą nawiązania do aktualnej rzeczywistości – nawet w języku – są dużą siłą tego autorskiego spektaklu. Na przykład gra w podróżnika, kończąca pierwszą część przedstawienia, u Narlocha jest pełna sensu – jako metafora naszej pogoni za szczęściem, ciągłego poczucia niespełnienia, poszukiwania swojego miejsca idealnego w tej globalnej wiosce, jaką stał się świat. A to dla reżysera kwintesencja tego pozornie wesołego przedstawienia. Oczywiście są też taneczne popisy, w których bryluje Krzysztof Szczepaniak w roli cwaniaczka ze stolicy – kawalera Artura Mroczkowskiego. Aktor emanuje energią i wdzięczną gibkością. Czaruje jak wąż – słowami i tonem głosu, gestykulacją, zachowaniem. A przy tym to jego poczucie humoru – powalające! W przyjętej konwencji jak ryba w wodzie czuje się Magdalena Smalara – pani Brzeska. Przepyszna, charakterna acz dostojna matrona i matka pięciu pociech, której dusza aż kipi od brawury i zmysłowości. Smalara to sceniczna lwica, a kiedy śpiewa, nadaje intensywny odcień wykonywanym utworom. Obok niej potulny mąż – Kacper Kuszewski. Pełen ciepła i serca (choć przywar ma kilka), z wyrozumiałością spogląda na wybryki córek. Aktor z ujmującą naturalnością oddaje charakter, wady i zalety swego bohatera. Role córek są równie ciekawie obsadzone. Helena Englert jako najmłodsza z panien Brzeskich, Michalina, raz bawi, raz wzrusza. Wyróżnia się wyglądem i osobowością, a jej duet z ulubioną, zaradną kucharką Franią ma klasę i odpowiedni ton. Bardzo dobra Barbara Kurdej-Szatan w roli Frani pięknie partneruje młodziutkiej aktorce. Nie sposób zachować powagę, gdy na scenę wkraczają inne córki państwa Brzeskich – Artur Chamski, Maciej Pawlak, Krzysztof Szczepaniak. Bez mrugnięcia okiem zmieniają wygląd i już za chwilę szaleją jako absztyfikanci z Warszawy, by zaraz ponownie wcielić się w gołąbeczki z prowincji. Julia Kamińska czyli Beatka, słodka i zmysłowa, ani na chwilę nie porzuca poczucia humoru, choć życie drugiej z młodszych sióstr do najłatwiejszych nie należy. Z konieczności macha miotłą jako Kujawianka i czerpie sporą radość z tej przemiany.
Zabawne dialogi, solowe sceny, pełne autentycznych emocji, przeplatają się z wdzięcznymi przyśpiewkami, wykonywanymi przez cały występujący zespół. Wodewilowe szlagiery z przedwojennych czasów świetnie brzmią w muzycznych aranżacjach Jakuba Gawlika, który jak zawsze z wyczuciem i otwartością patrzy na świat dźwięków i brzmień. Porywające melodie i piosenki, gdzie poetycka liryczność spotyka się z humorystyczno-satyrycznym spojrzeniem na rzeczywistość. Młody muzyk nie unika nowoczesnych rytmów – w spektaklu uwodzą słuchaczy różnorodne style, które płynnie łączą się ze sobą i podkreślają śpiewność, rozmach oraz taneczność całości.
Kostiumy Anny Adamek i charakteryzacja rodem z przedwojennego kina pomagają aktorom wyczuć klimat, nastrój dawnych karnawałów i „tamtych” lat, gdy królowały bale oraz zimowe rauty. Martyna Kander zadbała o funkcjonalną scenografię, błyszczącą i bez nadmiaru kolorów. Do tego światła Karoliny Gębskiej oraz galopująca, porywająca choreografia Michała Cyrana – teraz można mówić o odpowiednim tle dla aktorskich poczynań.
W muzycznym spektaklu Teatru Komedia bywa gorzko, ale częściej nostalgicznie, tanecznie i z przytupem. Sprawność i precyzja reżyserii, pomysłowość oraz entuzjazm twórców i wykonawców mają moc rozbawiania widzów, w dodatku nie tylko w karnawale. Wodewil w takiej odsłonie z pewnością na długo pozostanie w pamięci widzów, a i ze sceny warszawskiego teatru bez wątpienia szybko nie zejdzie.