Wśród polskich widzów musicalu nie ma chyba nikogo, kto nie znałby jego nazwiska. Uwielbia go publiczność, doceniają krytycy, a realizatorzy chętnie zatrudniają w swoich projektach.
Jest absolwentem Państwowej Szkoły Muzycznej II stopnia w Gliwicach w klasie saksofonu, Wydziału Radia i Telewizji Uniwersytetu Śląskiego im. K. Kieślowskiego w Katowicach na kierunku organizacja produkcji filmowej i telewizyjnej, wreszcie – Wydziału Wokalno-Aktorskiego Akademii Muzycznej im. S. Moniuszki w Gdańsku na kierunku wokalistyka (specjalność musical). Mimo młodego wieku ma za sobą kilkanaście lat doświadczenia scenicznego. Zadebiutował jako nastolatek w 2008 roku rolą Pinokia w Gliwickim Teatrze Muzycznym. Potem zagrał m.in. w „High School Musical”, „Dźwiękach muzyki” „Rodzinie Addamsów”, „Miss Saigon” czy „West Side Story”. Obecnie można go oglądać np. jako Nathana Leopolda w „Thrill Me”, tytułowego Pippina, Patryka w „Wirującym seksie. Polskim love story”, Jona w „tik, tik…BUM” i Judasza w „Jesus Christ Superstar”. Poza działalnością teatralną nagrywa i koncertuje.
Maciej Pawlak!
Zdarza Ci się jeszcze grać na saksofonie?
Nie, ale chciałbym. Rok temu przywiozłem go ze strychu domu rodzinnego i pewnie musiałbym go zanieść do renowacji. Kiedy zaczyna się grać na saksofonie po długiej przerwie, na początku ma się wrażenie, że pamięta się wszystko, a po kilkunastu minutach twarz odpada z bólu, bo mięśnie zdążyły się odzwyczaić. Ale chciałbym się z nim zmierzyć. Technicznie pewnie bym poległ, lecz pod kątem muzykalności – może zagrałbym lepiej niż w czasach szkolnych.
Po ukończeniu liceum zdecydowałeś się na studiowanie organizacji produkcji filmowej i telewizyjnej w Uniwersytecie Śląskim.
Tak. W szkole średniej miałem mnóstwo różnych koncepcji na swoją
przyszłość. Szykowałem się do matury z filozofii, planując pójść na
kognitywistykę do Krakowa. Innym pomysłem była filologia francuska.
Oprócz
liceum kontynuowałem drugi stopień szkoły muzycznej, popołudniowej.
Wiedziałem, że nie skończę jej przed maturą – dyplom robiłem na drugim
roku studiów. Mogłem potem zdawać do akademii muzycznej, ale nie
chciałem się skupiać na jednym instrumencie. Myślałem też o
dyrygenturze. Aktorstwo z kolei wszyscy mi odradzali, mówili, że to
trudny zawód (wtedy już pracowałem na scenie, m.in. w Gliwickim Teatrze
Muzycznym).
Zainteresowałem się produkcją filmową, zdałem. Sporo było
na tym wydziale ciekawej, hermetycznej wiedzy o różnych procesach
związanych z tworzeniem filmów, programów telewizyjnych, dużo
przedmiotów dotyczących historii i języka filmu, historii sztuki. Na
pierwszym roku zrealizowałem dwie etiudy jako asystent kierownika.
Studia mi się podobały, ale do takiej pracy trzeba mieć predyspozycje –
nie śpi się trzy miesiące, bo szuka się pieniędzy na film, potem o
czwartej rano wyjeżdża na plan, jednocześnie szukając pieniędzy na
kolejny film. To inny rodzaj adrenaliny artystycznej niż ta, której już
zaznałem jako instrumentalista, wokalista i aktor w teatrze. Ciekawe
doświadczenie, jednak bardzo szybko się przekonałem, że nie to chcę
robić w życiu.
Chociaż miałem dobre oceny i stypendium za wyniki w
nauce. Jedynie na czwartym roku zawaliłem wuef – z powodu nieobecności,
bo przygotowywaliśmy wtedy „Legalną blondynkę” w Krakowie. Na piątym
roku musiałem ten przedmiot odrabiać.
Nie zaliczono Ci choreografii do „Legalnej blondynki” jako zajęć wuefu?
Niestety (śmiech). A żeby mieć te godziny obecności, jeździłem na badmintona, więc nie było źle.
Co Ci dały studia?
Na pewno poszerzyły horyzonty. Pozwoliły na dopełnienie mojego charakterologicznego rysu jako osoby zdyscyplinowanej, skoncentrowanej zawodowo. Takiej, która nie zawali, nie spóźni się, jest skupiona na zadaniu, które ma do wykonania. I rozumie umowy (śmiech).
Jesteś jednym z najbardziej popularnych i docenianych aktorów w musicalu. Jaki ma to na Ciebie wpływ?
Docenienie ze strony widzów jest bardzo przyjemne, ale też
zobowiązujące i przerażające. Myślę, że nie tylko ja tak to odbieram. Im
dalej się dochodzi, tym więcej pojawia się wątpliwości. A jeśli nie
będę w stanie zaoferować niczego ponad to, co już dałem? Jeżeli się
skończę? Albo nie zauważę, że jest mnie za dużo?
Byłbym nieszczery,
mówiąc, że nie wiem, iż jestem ceniony i rozpoznawalny w świecie
musicalu. Bardzo mnie to cieszy, wkładam w pracę dużo serca. Ale, choć w
rozmowach z dyrektorami i w trakcie negocjacji bawię się we własnego
agenta i przedstawiam z jak najlepszej strony, daleko mi do popadania w
samozachwyt. Przecież musical w naszym kraju to nisza. Raczej nie stanie
się gatunkiem tak popularnym jak w Anglii, USA czy Niemczech.
Wydaje się, że udaje mi się osiągać coraz zdrowsze podejście do branży. Dostrzegam rzeczy, które mi się nie podobają. Jeśli w coś się angażuję, staram się nie zatracić w tym własnej integralności. Czasami to trudne, bo dopiero w trakcie projektu okazuje się, że jest czymś innym, niż zakładałem.
Myśląc o roli, zawsze najpierw zastanawiam się nad kwestiami
technicznymi, warsztatowymi – czy mieszczę się w parametrach, których
wymaga. To w musicalu da się zmierzyć. Zakresy skali wokalnej danej
postaci są podane, jej ogólny typ wizerunkowy także, choć od tego na
szczęście powoli się odchodzi.
Tak buduję fundament, dzięki któremu
mogę potem powiedzieć sobie, że chociaż obiektywnie spełniam warunki,
zapewne komuś i tak się nie spodobam. Choćbym nie wiem, jak się starał,
wszystkim nie dogodzę – uświadomienie sobie tego jest uwalniające.
Pozostaje mi robić rzeczy, które uważam za dobre, i szukać kolejnych
wyzwań.
Podejmuję czasem ryzykowne decyzje w kontekście budżetu
domowego. Wiem, że mógłbym zrobić coś łatwiej, minimalnym nakładem sił, a
przyniosłoby mi to pewnie więcej pieniędzy i spokoju. Ale wolę coś, o
czym wiem, że mnie trochę przeraża i będę musiał się w to wgryźć.
Ryzyko chyba się opłaca. W listopadzie ubiegłego roku podczas Gali Musicalowej w Teatrze Muzycznym w Poznaniu zostałeś laureatem Nagrody dla Młodego Twórcy Musicalowego. Jest ona wręczana artystom przyczyniającym się do rozwoju gatunku w Polsce. To zaszczyt, ale także odpowiedzialność…
Rzeczywiście, nagroda Instytutu Teatralnego dla mnie i Natalii Kujawy to ogromna sprawa. My w musicalu – a na pewno ja – ciągle trochę jeszcze zmagamy się z dręczącym poczuciem bycia marginesem teatru. To, że jesteśmy zauważani, a nawet doceniani przez tak znakomitą instytucję, dodaje wiatru w skrzydła. I rzeczywiście mobilizuje. Obecny sezon to dla mnie czas eksploracji gdzieś poza typowo musicalowymi scenami. Czerpię z tych doświadczeń jak najwięcej, by móc w dalszym ciągu przyczyniać się do rozwoju teatru muzycznego w Polsce, lecz także rozwoju własnego. To niezmiernie miłe, że zostałem (wraz z Natalią – będę to zawsze powtarzał, tak samo jak mantrę, byśmy wreszcie coś razem zagrali) wybrany już w pierwszej edycji tej nagrody i mam nadzieję, że rozpoczyna ona piękną tradycję wspierania i doceniania musicalowych twórców. Chciałbym z tego miejsca także podziękować wszystkim, dzięki którym to przesuwanie gatunkowych horyzontów w Polsce staje się możliwe. Mamy obecnie piękny czas dla odważnych i nieszablonowych twórców. Jako widzowie również coraz częściej rozglądamy się za spektaklami, które wniosą coś nowego w samą formę musicalu. Myślę, że także dzięki takim zachętom, jak nagroda Instytutu Teatralnego, jesteśmy teraz w niezwykle ciekawym momencie w teatrze muzycznym.
Jakie jest najważniejsze zadanie aktora na scenie?
Dla mnie to opowiadanie historii. Nie pokazywanie emocji, wywieranie wpływu ani głoszenie manifestów. W tej formie teatru, którą uprawiam, najważniejsza jest opowieść. Należy ją przedstawiać w świeży sposób, żeby nie znudzić ani siebie, ani widza. Trzeba reagować na to, jak prowadzą opowieść inne osoby na scenie, dopasowywać się albo narzucać jej ton, jeśli ma to czemuś służyć.
Ale wywieranie wpływu jest częścią opowiadania historii scenicznych.
Tak. Jednak nie chodzi o pokazywanie trików. To jak z gawędziarzami –
ci dobrzy potrafią wywołać w ludziach emocje doborem słów, temperaturą
opowiadanej historii. A najważniejsza jest ona sama. Tekst, który
dostaję, obudowuję mnóstwem pobocznych elementów – po to, by zaprosić
widza do przeżywania, nie tylko do słuchania i oglądania. To ta część
teatru muzycznego, która zawiera się w słowie „teatr”. Zdarzają się
jeszcze produkcje, w których się o tym zapomina.
Dlatego lubię takie
postaci jak Giulio w „Pretty Woman”, który jest łącznikiem między
opowiadającymi a słuchaczami. Umówmy się, ten musical to dość ckliwe love story.
Starałem się w tej roli narzucać nieco inną perspektywę. Jako Giulio
właściwie nie mam żadnej istotnej fabularnie funkcji w spektaklu, a
jednak wspólnie z reżyserem – Kubą Szydłowskim – udało nam się uczynić
go rodzajem wentyla, który utrzymuje lub spuszcza napięcie wytwarzane
przez głównych bohaterów. Jeśli śledziło się nas w tej roli (mnie czy
Karola Drozda), można było odczytać zupełnie nowe tony opowiadanej
historii.
Jaki jest Twój styl pracy?
Jest wielu aktorów pracujących bardziej instynktownie. Ja jestem po trochu detektywem i analitykiem. Ale uważam, że znaczenie ma efekt końcowy, a droga, jaką się do niego dochodzi, jest drugorzędna. Sposób tworzenia roli zależy często od niej samej i spektaklu. We wspomnianym „Pretty Woman” mogłem kalkulować bardziej na chłodno, jakimi środkami wywołać efekt. Kabaretowe w klimacie wstawki Giulia, które są wplecione w libretto, na to pozwalały. W „tik, tik… BUM” ciąży na mnie zbyt wielka odpowiedzialność, by spektakl dobrnął do końca, toteż nie mogę dać się porwać i zszargać emocjom.
Jakie cechy pomagają Ci w zawodzie, a które są utrudnieniem?
Wydaje mi się, że pomocne jest wspomniane wcześniej analityczne
podejście, umiejętność chłodnego spojrzenia z dystansu, by zastanowić
się, co można zrobić lepiej. Zaryzykowałbym też stwierdzenie, że
posiadam pewną dozę empatii i inteligencji emocjonalnej.
Perfekcjonizm
pomaga mi i przeszkadza jednocześnie. Są chwile, kiedy zupełnie tracę
pewność siebie, a jakiś pomysł wydaje mi się zarówno genialny, jak i
idiotyczny. Być może źródło tkwi w mojej lękowej naturze. Zamiast robić
krok naprzód, żeby sprawdzić, czy coś się uda, wolę się zatrzymać.
Chwile
zawahania pojawiają się w różnych momentach. Zdarza się, że blokuje
mnie reżyser, który nie jest wspierający, ma wykreowany w głowie jakiś
obraz i chce go odtworzyć, chociaż on w ogóle nie przekłada się na ciała
i głosy aktorów.
Ciekawe jest to, co mówisz o obawie przed zrobieniem czegoś inaczej. Twoje działania sceniczne są dowodem na coś zupełnie przeciwnego.
Zwykle w końcu udaje mi się przezwyciężyć strach. Czasem reżyser zauważa, że posiadam jakieś środki, których obawiam się użyć. Momenty, w których staję się jego tworzywem, a moim zadaniem domowym jest odnalezienie w sobie cząstki, którą on dostrzega, są wyjątkowe. Każdy taki przypadek sprawia, że poznaję siebie lepiej i zyskuję wobec siebie coraz więcej zaufania.
Co jest najtrudniejsze w pracy, którą wykonujesz?
Na pewno niełatwa jest konieczność szybkiej regeneracji fizycznej, psychicznej i emocjonalnej. Trzeba jakoś zbalansować pracę i życie, zadbać o siebie. O higienę zawodu jest trudno, natężenie obowiązków przez te dziewięć-dziesięć miesięcy w sezonie jest niemałe. Powoduje ono chroniczne przemęczenie, łączy się z jeżdżeniem po nocach, czasem z walką z głosem. Do tego dochodzi trema, bo efekty naszej pracy są nieustannie poddawane ocenie, oraz świadomość, że nie ma etatu. Pracy może nie być, więc póki jest, trzeba korzystać z możliwości, które się pojawiają.
Miałeś kiedyś poczucie, że włożyłeś w jakiś tytuł mnóstwo pracy i czasu, a Twój wysiłek nie przyniósł efektu?
Na pewno przy „Preludiach”*, ale w tym przypadku zadziałała siła
wyższa, więc tego nie liczę. Bywa, że rozmijają się oczekiwania moje i
reżysera co do procesu tworzenia, gdy spotyka się moje
analityczno-detektywistyczne podejście z obrazowym i emocjonalnym
twórcy.
Reżyseria to trudna sztuka. Widzę, jak wielu mechanizmów
psychologicznych czy związanych z warsztatem używa Tadeusz**, by jeden
komunikat przekazać pięciu aktorom, z których każdy rozumie jego słowa
inaczej. To fascynujące i skomplikowane.
Zdarza się, że spektakl w
ostatecznej formie nie jest spełnieniem moich marzeń i ambicji. Ratuje
mnie wtedy to, o czym mówiłem wcześniej: na pewno będzie ktoś, kto moją
rolę doceni. Pozwala mi to zaliczyć zadanie jako wykonane.
Powiedziałeś kiedyś, że nie jesteś emocjonalnie związany z rolami i nie tęsknisz za żadną, której już nie grasz.
Tęsknię za „Preludiami”, ale to jest poza wszelką konkurencją. Każda z ról jest inna. Ta w „Pretty Woman” sprawdzała moją czujność, umiejętność drobnej improwizacji, kondycję. Jon w „tik, tik… BUM” to zupełnie inne wymagania. Ale po co miałbym przeżywać, gdy przestaniemy grać ten tytuł? Międlenie go w jednej obsadzie przez wiele lat nie byłoby dobre. Wydaje mi się, że mimo najszczerszych chęci i najwyższych ambicji aktorskich nie da się grać tak długo świeżo, bez automatyzmów i rutyny. Poza tym takie role mają termin ważności – nie będę przecież grał Jona do pięćdziesiątki. Czasami żałuję, że nie mamy zazwyczaj takiego komfortu, jak chociażby na Broadwayu, i nie gramy jakiegoś tytułu bardzo dużo, przykładowo przez dwa lata, by mieć poczucie, że wycisnęliśmy z niego wszystko, co się dało.
Co daje Ci twórczą radość, a co jej pozbawia?
Nie lubię braku profesjonalizmu i pracy z ekipami, które robią
amatorkę. Chociaż właściwie nie powinienem nikogo obwiniać, to kwestia
systemowa. Gdyby wszyscy byli wynagradzani odpowiednio za swój wkład
pracy, prawdopodobnie inaczej by to wyglądało.
Nie lubię grać z
automatami. Kiedy mam jako partnerów scenicznych osoby, które nie
rozumieją charakteru tego, co robimy, uczą się swoich sylab na
odpowiedniej melodii i rytmie, i za każdym razem powtarzają wszystko tak
samo, staje się to męczące i puste.
Radość dają mi momenty, kiedy wiem, że mam wspaniałe połączenie
sceniczne z partnerką, partnerem czy grupą, a między nami iskrzy. Możemy
wtedy stworzyć coś wspaniałego, nawet kiedy robimy to za pomocą od
kilku lat powtarzanego dialogu.
Bardzo lubię, kiedy ktoś mnie
wystawia na próbę, ale pełną przychylności i wiary, jak Michał Cyran,
który przy okazji „Wirującego seksu” odkrywał różne moje taneczne
możliwości. Pytał, czy coś umiem, odpowiadałem, że nie wiem,
sprawdzaliśmy, okazywało się, że wychodzi, robiliśmy to, potem
próbowaliśmy kolejnych rzeczy.
Nakręca mnie nieprzewidywalność
teatru. Każdego dnia jest inaczej, często wydarza się coś
nieoczekiwanego podczas spektaklu, bo przecież to się dzieje tu i teraz –
trzeba nieustannie być czujnym, reagować.
Ale chyba najbardziej
uskrzydla mnie praca z ambitnymi i profesjonalnymi ludźmi, którzy są
specjalistami w swoich dziedzinach. Nie odpuszczają detali i pracują na
wspólny sukces. Mam ostatnio szczęście do takich ekip, które łączą
profesjonalizm i pasję.
Jakich tematów brakuje Ci w polskim musicalu?
Nie wiem… Może przydałoby się mniej wielkiej historii, mitów
narodowych i podniosłych tematów, a więcej codziennych, prostych
opowieści o ludziach? Piętnujemy Amerykanów za pompę i przesadę, a nie
dostrzegamy, że sami przy prawie każdej okazji robimy wielkie widowisko.
Brzmi to, jakbym pił do „1989”, ale zupełnie nie o to chodzi. Świetnie,
że ten spektakl powstał i rozbudził musicalową falę w Polsce. Ale nie
chciałbym, by w ślad za nim poszły nowe produkcje: o powstaniu
warszawskim, cudzie nad Wisłą, bitwie pod Grunwaldem… Dobrze, że jest
„Quo Vadis” czy „Wiedźmin”, które wyrastają z polskiej literatury. To
jest zupełnie inna kategoria.
Ale wspomniani Amerykanie czy Anglicy
potrafią jednostkowe historie uczynić uniwersalnymi, funkcjonującymi
ponad jakimikolwiek podziałami. Jestem pod wielkim wrażeniem
„Melodramatu” wyreżyserowanego przez Annę Smolar w Teatrze Powszechnym,
dotykającego problemu nałogu alkoholowego. Mogłoby coś takiego powstać w
wersji musicalowej. Bo musical równie dobrze, jak wielkich formach,
działa w tych mniejszych, kiedy trzema głównymi środkami ekspresji:
słowem, pieśnią i tańcem konfrontuje odbiorcę z treścią, którą twórcy
chcą mu przekazać. Ważne jest, by stereotypowym myśleniem o musicalu nie
zepsuć historii. Można wykorzystać zdobycze amerykańskiej formy i
połączyć z polską myślą humanistyczną, która jest nieco bardziej ponura.
Sądzisz, że widzowie są gotowi na nowatorskie rzeczy?
Jestem świadomy, że takich historii nie wystawia się od razu w
teatrze na tysiąc miejsc. Być może to w ogóle nie jest ich miejsce. Ale
myślałem ostatnio, jakie szczęście mamy w Polsce, że jest tyle teatrów w
różnych regionach, nie tylko w stolicy. Formy muzyczne można zobaczyć w
wielu miastach – nie trzeba, jak w Wielkiej Brytanii, jechać z jakiejś
miejscowości nad morzem do Londynu. I są one bardzo zróżnicowane pod
względem treści oraz sposobu realizacji.
Wydaje mi się, że
publiczność jest otwarta. Zresztą nie uważam, że widzowie powinni
oglądać tylko to, co smutne i przytłaczające. Jako aktor także się
cieszę, że mogę grać różnorodny repertuar. „Lekkie” tytuły sprawiają, że
z wolnym umysłem wchodzę znowu w trudniejsze spektakle.
Czy teatr dramatyczny i musicalowy mają sobie nawzajem coś do zaoferowania?
Moim zdaniem są składowe teatru dramatycznego w pewnych aspektach dla
muzycznego niedostępne. Musical ma swoje wyznaczniki formalne – nie
nazwę ich ograniczeniami, bo dla inteligentnych twórców wcale nie są
ograniczające, a stymulujące. Ale trudno wyobrazić sobie w nim
piętnastominutową scenę monologu albo skomplikowaną, pełną rozważań
rozmowę bohaterów, bez muzyki itp. Z drugiej strony: w musicalu są
rzeczy, które w dramacie trudno osiągnąć. Aktorzy także nie zawsze
odnajdują się w światach dla siebie odmiennych. Niektórzy w muzycznym
poczują się zupełnie bezradni, bo nie będą mieli narzędzi, żeby
przeprowadzić aktorsko piosenkę od początku do końca i zrozumieć, w jaki
sposób funkcjonuje ona jako element opowieści.
Nie wydaje mi się,
żeby zanikł podział na teatr dramatyczny i musical, jądro każdego z nich
z pewnością zostanie. Ale cieszę się, że coraz częściej te światy się
przenikają i zapraszają w odwiedziny. Dzięki temu, że twórcy czerpią od
siebie nawzajem, zawsze powstaje coś ciekawego.
Wydziały musicalowe na uczelniach artystycznych cieszą się sporym powodzeniem. Jakiej rady udzieliłbyś młodym ludziom pragnącym iść w Twoje ślady?
Po pierwsze – nic nie jest na zawsze, z którejkolwiek strony by na to
nie spojrzeć. Zagranie kilku ról z rzędu w jakimś teatrze nie daje
żadnej gwarancji, że zagra się kolejną. Przegranie kilka razy z rzędu
castingu nie oznacza, że kolejny też będzie przegrany.
Na pewno
trzeba być nastawionym na ciągły rozwój: wokalny, aktorski, taneczny,
sportowy. Trzeba czytać książki, oglądać filmy, czerpać zewsząd
inspiracje. Warto mieć pojęcie o zagadnieniach prawnych: jak założyć
firmę, jak czytać umowy; wiedzieć, jak się funkcjonuje jako freelancer w
kraju, który nie dba o freelancerów.
Warto na tym wczesnym etapie zdobywać doświadczenie i łapać nadarzające się okazje. Nigdy nie wiadomo, jaki przyniesie to efekt, kogo się spotka. Nie mówię, że wszystko załatwiają znajomości. Sam nie jestem człowiekiem imprezowym, na bankietach się męczę. Bardziej chodzi o to, że jeśli tworzymy jakiś projekt i szukamy ludzi do współpracy, wygodniej nam pracować z tymi, których lubimy. A ponieważ nie mamy czasu na nic poza pracą, poznajemy ludzi albo w niej, albo na wydarzeniach z nią związanych.
Trudno uwierzyć, że nie jesteś duszą towarzystwa.
Moja ekspresyjność na scenie jest odwrotnie proporcjonalna do tego, jaki jestem poza nią. Wiem, że nie tylko ja tak funkcjonuję. Sporo osób, które znam z teatru czy estrady, to spokojni, skupieni na życiu rodzinnym ludzie. Na spektaklach czy koncertach zalewa nas często taka fala energii, że schodzimy w kulisy i do garderoby na miękkich nogach. Trudno sobie poradzić z takim przypływem adrenaliny, dlatego tak potrzebna jest spokojna przystań. Ewentualnie używki – ale ja wybieram to pierwsze.
Nastrój publiczności, dla której występujesz, jest dla Ciebie istotny?
Jesteśmy zwierzyną stadną, łatwo przejmujemy swoje nastroje. Jeżeli gramy spektakl we wtorek, środę albo w niedzielę i ludzie są skupieni na czymś innym, bo przyszli do teatru, ale wiedzą, że jak wrócą, to czeka ich jeszcze robota, rano trzeba wstać – grającym też udziela się taka aura. Oczywiście musimy robić swoje, za to dostajemy pieniądze. Czasem wymieniamy między sobą ukradkowe spojrzenia, żeby się upewnić, czy tylko jednemu z nas się wydaje, że coś jest nie tak. W takich sytuacjach aktorzy mogą chcieć robić sztuczki jak cyrkowe małpy, by przyciągnąć uwagę publiczności. Kuszące, ale raczej staramy się jednak tego nie robić. Potem z reguły się okazuje, że widzowie może nie weszli na najwyższy poziom odbioru, ale słuchali z uwagą i im się podobało. Zdarza się oczywiście, że np. na „tik, tik… BUM” przyjdzie grupa, która myślała, że idzie na komedię, bo nie doczytała, o czym jest spektakl. Na to nie mamy wpływu. Jesteśmy odpowiedzialni za to, żeby ugościć widownię i sprawić, by czuła się dobrze. Trzeba skupić się na tych, którzy słuchają, a tym, którzy bardzo nie chcą być w tym miejscu, nie przeszkadzać i nie zmuszać ich do niczego.
Czego uczy współdzielenie ról z innymi aktorami?
Możemy bawić się w wyścigi, kto lepiej odgadnie, czego oczekuje
reżyser, i grać tak, by mu się podobało, niekoniecznie w zgodzie z samym
sobą; albo grać po swojemu, bez rywalizacji. Wydaje mi się, że ja i moi
koledzy – Marcin Franc, Karol Drozd, Wojtek Daniel, Kuba Szyperski,
Marek Zawadzki – jesteśmy na tyle samoświadomi i wyczuleni na siebie
nawzajem, że prawie bez słów potrafimy uzgodnić, które elementy roli
powinny być „punktami kontrolnymi”, istotnymi dla partnerów scenicznych,
realizatorów, oświetleniowców, a gdzie możemy sobie pozwolić na
wprowadzanie swoich elementów.
Wymaga to otwartości na drugą osobę,
zaufania sobie i dużej siły, żeby się nie porównywać i nie imitować
kogoś innego, bo to najgorsze, co można zrobić. Wspaniale jest, kiedy
mogę zobaczyć, jak do roli podchodzi kolega, odkryć jakąś nową jakość i
ustalić z nim, że skoro to jest tak dobre, także z tego skorzystam.
Świetnym
pomysłem jest wspólne analizowanie roli. Czasem któryś z nas wpada na
przykład na to, by zmienić szyk zdania, i okazuje się, że taka z pozoru
drobna rzecz sprawia, że tekst oddziałuje lepiej. Oczywiście zawsze
krytycznym momentem jest informacja, kto zagra premierę, będzie w
mediach i na ściankach (śmiech). Ale umówmy się, to chwila blichtru w
bardzo niszowej bańce, świat się od tego nie wali.
Jakie są Twoje najbliższe plany?
Na początku stycznia premierę miał „Karnawał warszawski” w Teatrze
Komedia – polski wodewil z przełomu wieków, napisany przez Cyryla
Danielewskiego. To historia rodziny z prowincji, która ma pięć córek, i
chce je wydać za warszawiaków. Przybywa do stolicy i udaje jej
mieszkańców. Jest farsowo, komediowo, ale też niezwykle aktualnie. To
opowieść o pragnieniu miłości, o samotności w wielkim mieście. Kiedy się
czyta scenariusz, nie ma się wątpliwości, że nasze warszawskie tańce
godowe w nike’ach i z cappuccino ze Starbucksa w ręce niczym nie różnią
się od tych w haftowanych rękawiczkach sto lat temu, kiedy przyjeżdżało
się do Warszawy dorożką.
W kwietniu rozpoczynam próby do chyba
najbardziej szalonego spektaklu, w jakim dotąd przyszło mi brać udział.
Razem z Tadkiem Kabiczem, wspaniałymi realizatorami i kosmicznym
etatowym zespołem aktorskim przygotowujemy premierę w Teatrze im. S.
Żeromskiego w Kielcach – wkrótce będziemy dzielić się informacjami na
ten temat.
Trzymam kciuki i dziękuję za rozmowę.
*Premiera spektaklu „Preludia”, zaplanowana na 2 kwietnia 2022 roku, została odwołana ze względu na wybuch wojny w Ukrainie.