„Ryt przejścia” w reż. Pawła Passiniego w Centrum Kultury w Lublinie. Pisze Weronika Orawiec w „Teatrze dla Wszystkich”.
Jeśli czujesz, że błądzisz. Jeśli czujesz, że nie możesz znaleźć swojego bezpiecznego miejsca. Jeśli czujesz, że jesteś w jakiś sposób poza społeczeństwem. Jeśli czujesz, że nikt cię nie słucha. Jeśli czujesz, że zapomniano o tobie. Jeśli czujesz za bardzo, za dużo. Jeśli.
Antonin Artaud i Wacław Niżyński, najpierw podziwiani, a później okrzyknięci przez świat szaleńcami i zamknięci w szpitalach psychiatrycznych, będą towarzyszyć we wspólnej podróży, by odnaleźć zapomnianą przestrzeń, w której głos wrażliwości jest słyszalny. Bo spektakl Ryt przejścia w reżyserii Pawła Passiniego jest właśnie próbą powrotu do początku. Do początku teatru, pojęcia wspólnoty. Do początku własnej istoty. By móc głośno powiedzieć sobie ,,jestem’’ i się odrodzić.
Sedno rytu przejścia tkwi w odrodzeniu. W przeprowadzaniu z jednego stanu do drugiego. Założeniem spektaklu jest odłączenie się od rzeczywistości, jej rygorów i sięgnięcie do pragnień, do tęsknot, by pozwolić im wybrzmieć. Zanim jednak przystąpimy do wspólnego obrzędu, otrzymujemy listy przesyłane mailowo, co jest ciekawym zabiegiem przygotowawczym. W ten sposób zostajemy uświadomieni, że nie będziemy jedynie widzami, lecz uczestnikami. Przed spektaklem zaczyna się tworzyć pewna więź. Gdy już jesteśmy w Centrum Kultury w Lublinie, dostajemy maski przypominające welony, które w swej symbolice oddzielają nas od sfery profanum. Otrzymujemy także nowe imię. Jesteśmy coraz bliżej. W końcu wychodzą nam na powitanie Artaud (Jarosław Tomica), Niżyński (Wojtek Kaproń). I Paweł Passini, który zarówno jest Odyseuszem jak i Charonem. Za nimi wyświetlają się projekcje, na których Niżyński z głową byka tańczy w kostiumie z baletu Popołudnie Fauna, Odys wychodzi z wody na brzeg wyspy, rękę podaje mu Artaud.
Drzwi się otwierają, jeśli chcemy, możemy za nimi podążyć, możemy przejść przez próg.
Aktorzy przypominają senne postaci lub bóstwa wychodzące z półmroku, nagle znikające w ostrym świetle. Ekspresja ciała Wojtka Kapronia jest niesamowita. Tańcem kreuje Niżyńskiego, daje wyraz jego cierpieniom. Nad nim czuwa Artaud, demoniczny i zarazem święty, w cylindrze z czaszką i ze swoją laską św. Patryka.
Wszystkie elementy spektaklu niezwykle oddziałują na zmysły. Muzyka i światło dyktują dynamikę, prowokują ciało do wykonania jakiegokolwiek ruchu, gestu. Scenografia Aleksandry Konarskiej wprowadza atmosferę spirytystycznego spotkania wśród symboli voodoo. W ciemno fioletowo-żółtej barwie reflektorów błyszczą czerwone kurtyny tworzące labirynt, przypominający surrealistyczną Czarną Chatę z Twin Peaks. W przestrzeniach labiryntu można usiąść, napić się wody. Można także uklęknąć na klęczniku kościelnym. Jest wiele możliwości.
Choć zarysowana została linia dramaturgiczna, na którą składają się m.in. fragmenty Odysei, tekstów Antonina Artauda, dzienników Wacława Niżyńskiego, kształt spektaklu będzie zmieniać się w zależności od tego, co zrobią uczestnicy. Poprzez śpiewy, krzyki, ruch można sięgnąć do tego, co na co dzień jest w nas tłumione. Taniec jest tutaj bardzo ważny. Każdy taniec. Nawet ten, który nim nie jest. To właśnie dzięki niemu przemiany są możliwe. We wspólnym tańcu jesteśmy nastrojeni na odbieranie i przekazywanie impulsów. Dzięki temu, możemy stać się jednym współodczuwającym organizmem. W ten sposób odbywa się identyfikacja jednostki z całością, człowieka z naturą. To szczególne połączenie kryje się w totemizmie, który jak pisał Artaud, jest podstawą każdej kultury. Dlatego też twórcy spektaklu przyglądają się wzajemnemu stosunkowi między człowiekiem a totemem. Zauważają, że tak jak rytualne tańce plemion afrykańskich pochodzą od sposobu poruszania się różnych gatunków zwierząt, tak i latynoamerykańskie tańce towarzyskie, gdzie w swoim stylu i rytmice samba wywodzi się od strusia, cza-cza od kota, rumba od węża, paso doble od byka i jive od antylopy. Pełne podziwu są transformacje Kapronia, tańczącego w niezwykłych kostiumach zwierząt totemicznych.
Ryt przejścia to nie tylko eksperyment próbujący odszukać we współczesnej post-teatralnej formie Teatru Okrucieństwa. To spektakl, w którym zwraca się uwagę na to, że każdy wyśmiany, odtrącony przez narzucającą swoje normy rzeczywistość, nazywany wariatem, obłąkanym, szaleńcem jest człowiekiem pragnącym czułości i miłości. W którym dopuszczeni do głosu zostają właśnie ci, którym świat nie pozwolił wypowiedzieć prawd nie do zniesienia. Którzy widzieli więcej i czuli więcej. Którzy kochali, ale których nikt nie kochał. I przede wszystkim jest to spektakl, podczas którego może spełnić się wewnętrzne, najskrytsze pragnienie poczucia, że nie jest się całkowicie, skrajnie samotnym. To pragnienie może się spełnić w każdym. Trzeba tylko pozwolić sobie na to, by dotknąć samego siebie. Przyjąć siebie takiego, jakim się jest.
Jeśli chcesz się uwolnić. Jeśli chcesz uwolnić się jako galernik wrażliwości. Jeśli chcesz biec ze swoimi współplemieńcami. Jeśli.
Czekają na ciebie.