EN

20.02.2023, 16:56 Wersja do druku

Białostocki Mistrz Patelni

„Dekameron” Giovanniego Boccaccio w reż. Igora Gorzkowskiego w Teatrze Dramatycznym im. Aleksandra Węgierki w Białymstoku. Pisze Szymon Białobrzeski w Teatrze dla Wszystkich.

fot. Bartek Warzecha / mat. teatru

Na przedstawienie Dekameron, odbywające się 14 lutego w białostockim Teatrze Dramatycznym im. Aleksandra Węgierki, poszedłem bez większych oczekiwań. Przyzwyczajony do warszawskiej sceny uznałem po prostu, że chcę zobaczyć tutejszą ofertę. Igor Gorzkowski zaserwował mi jednak coś, czego raczej długo nie zapomnę i niestety nie jest to komplement.

Reżyser podjął się adaptacji dzieła literackiego Giovanniego Boccaccia, napisanego w XIV wieku w języku włoskim. Oryginalnie tekst obejmuje sto nowel, odnoszących się do licznych przywar ówcześnie funkcjonujących grup społecznych. Mimo że tematy są pozornie trudne, to dzięki zawrotnej fabule czy lekkości, z jaką zostały napisane, uchodzą powszechnie za komiczne. Igor Gorzkowski zdecydował się przełożyć dziesięć z nich i skupił się głównie na relacjach damsko-męskich, co nie jest dziwne, bo i sam Boccaccio mocno akcentował ten temat. Problem jednak tkwi nie w samej selekcji, a w reżyserskich decyzjach.

Całość przypomina niestety niesławną zabawę weselną – Mistrza Patelni – w której to mężczyzna z chochlą przywiązaną u pasa próbuje wykonać jak najwięcej uderzeń w patelnię przyczepioną gdzieś w okolicach intymnych kobiety. Cała zabawa charakteryzuje się ogromnym prymitywizmem, ale z racji na około seksualną tematykę, łamanie tabu czy dynamiczne dążenie do punktu kulminacyjnego (jakim jest podliczenie punktów) pobudza to wszystkich gapiów. Nie inaczej sprawa ma się z Dekameronem. Całość może i trzyma tempo, a czasami nawet pozwala wybrzmieć oryginalnym historiom, ale ostatecznie sprowadza się do Mistrza Patelni. Każde opowiadanie ma w sobie co najmniej kilkanaście westchnięć, mających imitować coś na rodzaj orgazmu, a i ruchów frykcyjnych w sztuce niestety nie brakuje. Do tego warto wspomnieć o kobietach przebierających się za mężczyzn i naśladujących ich tubalny głos, a dostajemy niesmaczną mieszankę, raczej uciekającą od tematu męskości czy kobiecości, niżeli jakkolwiek go rozwijającą.

Byłbym jeszcze dość wyrozumiały dla przyjętej konwencji, gdyby była ona spójna, prowadzona z pełną świadomością używanych środków. Niestety, tak nie jest. Na stronie białostockiego teatru możemy przeczytać, że przedstawiona konwencja gry aktorskiej inspirowana jest formami właściwymi dla komedii dell arte. Tylko że forma ta jest skrajnie niewyczuwalna. Całość przywodzi na myśl bardziej współczesny kabaret niż wywodzące się z średniowiecza popisy komediowe.

Jest to efektem iście groteskowego połączenia błazeńskiego humoru ze współczesnymi elementami. O ile jestem jeszcze w stanie zrozumieć wybór stosunkowo nowych piosenek, tak ubranie bohatera antycznego w szare dresy czy białe buty sportowe to szczyt ignorancji. Z jednej strony twórca serwuje nam formę komedii ludowej, z drugiej niezrozumiałą metaforę dotyczącą współczesności, przez co całość sprowadza się do pseudoartystycznego bełkotu. Dodatkowo, żeby doszczętnie zabić wiarygodność świata przedstawionego, bohaterowie odkładają niepotrzebne elementy na naszych oczach czy pokazują takie rzeczy jak blizna na ciele czy woda w kubku, mimo że de facto ich nie ma. Gdzie wiarygodność? Gdzie magia teatru? Dlaczego zamiast sprytnej iluzji oszukuje się widza, wmawia mu, że coś jest, mimo że odbiorca odnotowuje wyraźny brak blizny, wody czy przyczyny zniknięcia rekwizytu?

Może chociaż aktorzy podnoszą poziom spektaklu? Owszem, niektórzy chwilami wyglądają naprawdę obiecująco. Mam tutaj na myśli między innymi Dawida Malca, który bardzo dobrze operował głosem, ale i mimiką z racji na to, jak różne postacie dane mu było zagrać. Dobrze oglądało się także występ Pauli Gogol, która zamiast niesmacznych żartów miała szansę wprowadzić do sztuki tak charakterystyczną dla całości oryginału erotykę. Grała wzrokiem, niedopowiedzeniami i generalnym opanowaniem. Było też kilka zwyczajnie niezłych występów. Najgorzej jednak będę wspominał Katarzynę Siergiej czy Arletę Godziszewską. Pierwsza z pań miała okazję powiedzieć do widowni kilka słów, po czym płynnie przejść do grania, które w praktyce nie różniło się w ogóle od tego, co prezentowała przemawiając we własnym imieniu. Aktorce brak było werwy, charakteru, mocnego zarysowania granej postaci. Chyba że to kolejny element niewyraźnie zarysowanej konwencji dell arte. Co do Arlety Godziszewskiej wypadła tragicznie, ale do tej pory nie wiem, czy to przez brak warsztatu czy przez postacie, jakie dane jej było grać. Każda z nich sprowadzała się do chodzącego stereotypu i wyżej już wymienionych gagów, wyrwanych rodem z aktualnej polskiej sceny kabaretowej.

Nie da się zaprzeczyć, że nie ja jestem targetowym odbiorcą tego przedstawienia, a małżonkowie po czterdziestce. Mimo to, niezależnie od wieku, uważam że nie warto tracić czasu na białostockiego „Dekamerona” . Dużo lepiej jest zapoznać się z filmową adaptacją Pasoliniego, w której to komizm wynika z samych historii, a nie kabaretowych wymysłów reżysera. Film mimo kilkudziesięciu lat na karku nadal jest niezwykle aktualny, nie potrzebuje dodatkowych rekwizytów czy dynamicznej muzyki. Sprawdza się tam, gdzie dzieło Gorzkowskiego najbardziej poległo. Mam nadzieję, że moja kolejna wizyta w Teatrze Dramatycznym im. Aleksandra Węgierski pozostawi po sobie lepsze wspomnienia.

Źródło:

Teatr dla Wszystkich

Link do źródła