„Orfeusz” Anny Smolar i Tomasza Śpiewaka w reż. Anny Smolar w TR Warszawa. Pisze Dominik Gac, członek Komisji Artystycznej 31. Ogólnopolskiego Konkursu na Wystawienie Polskiej Sztuki Współczesnej.
Eurydykę ukąsił wąż. Normalna sprawa, niejedna żmija wiła się nad brzegami Penejosu tej wiosny (to musiała być wiosna), gdy nimfa uciekała przed myśliwym. Ale skąd jadowity gad w klubie w centrum Warszawy? I skąd tam Eurydyka? No tak, ta polska jest tańcząca. Ale łuski i jad na parkiecie? Przecież to absurd. Tak jak każda nagła i niespodziewana śmierć. Absurd, z którym nie wiadomo co zrobić.
Pierwszy z wielu Orfeuszy, których poznajemy w spektaklu Anny Smolar, to Dziewczyna grana przez Justynę Wasilewską. Jest młoda, energiczna i bardzo dzielna. Informuje o tragedii rodzinę i znajomych, jedzie do szpitala, brnie przez tę łzawą smołę pierwszych godzin, w których wydaje się, że póki idziemy, robimy, działamy, póty istnieje jakiś ratunek. Oczywiście nie dla zmarłej, ale dla nas. Dla Eurydyki żadnego ratunku być nie może. W gruncie rzeczy wiemy to od razu, wszystkie późniejsze bunty, szlochy, smarki, krzyki i wyprawy do Tartaru, to coś w rodzaju działania wstecz, które pozwala odpowiednio uzasadnić doniosłość wydarzenia, zwalczyć jego skandaliczną prozaiczność, nieznośną łatwość niebytu. Ktoś był, kogoś nie ma. Bo wąż, bo rak, bo wypadek, bo tętniak, bo starość, bo tak.
Doskonale wiemy, że żadna miłość, choćby nie wiem jak mocna, i żaden talent, choćby nie wiem jak użyteczny, niczego w tej sprawie nie zmienią. A zatem Eurydyki już nie ma, ale Eurydyka ciągle jest. Zmarły wśród żywych tkwi zawieszony między istnieniem, a nieistnieniem. Bo przecież nie znika bez reszty, przynajmniej nie od razu. Trwa w tym nieznośnym poczuciu pustki i we wspomnieniach. W TR Warszawa Eurydyka to przekazywana z rąk do rąk lalka, czyli coś – jak słyszymy we wstępie – „pomiędzy aktorem a rekwizytem”. Martwy może być aktywny, o ile porusza nim żywy. Za pomocą pamięci, wyobraźni czy nowych technologii, czego przykładem scena, w której Syn (Mateusz Górski) uruchamia wirtualny model swojej Matki (Jan Dravnel) i tak sobie gadają, a właściwie śpiewają, bo cały spektakl kołysze się na miękkiej elektronice duetu Enchanted Hunters i ma w sobie coś ze zbioru piosenek. Rozmowy Matki AI i Syna są zabawne i przejmujące, bo cały spektakl kołysze się od westchnienia do śmiechu i ma w sobie coś z lotu leniwej karuzeli. Twórcy, przywołując kolejne warianty relacji między żywym a zmarłym, zwiększają szanse, że któryś z przykładów zarezonuje z widzem, przywoła dotkliwe wspomnienia i zamieni miły mieszczański wieczór w przeżycie.
Mnie to falowanie pośród bohaterów, którzy na przemian bawią i wzruszają, dość szybko znużyło, wolałbym zanurkować w konkretne wątki i sprawdzić, jak są głębokie, ale nie sposób odmówić pomysłowi sensu. Znamy zresztą ten model z innych przedstawień Smolar, choćby Melodramatu. Trudno też zakwestionować zaszklone oczy niektórych widzów. Wytrzyjmy je jednak i spójrzmy dla porządku na katalog strat, czyli poczet naszych Orfeuszy. Dziewczynie umiera partnerka, Babci (Julia Wyszyńska) wnuczka, Przyjacielowi (Jacek Beler) ukochana, Teściowej (Natalia Kalita) córka, Synowi matka, Braciszkowi (Dravnel) siostra. Ich historie plotą się i rwą niby nici. Tekst napisany wspólnie przez Smolar, Tomasza Śpiewaka i zespół aktorski dzieli wyrazisty temat na wątki, które następnie nawija jeden na drugi. Tak stworzony kłębek toczy się po scenie, z pozoru chaotycznie, ale jeśli przyjrzeć się uważniej – refrenicznie. Sytuacje i gesty wracają. Jest tu linearność nici, ale jest i labirynt, jak to w mitach bywa. Orfeusz to w gruncie rzeczy opowieść psychologiczna, ale nieskrępowana realizmem. Dlatego obok wizyty u lekarza i negocjacji z dyrektorką opery (jeden z Orfeuszy jest śpiewakiem), znajdzie się też miejsce na spotkanie z komicznym Cerberem (Beler, Dravnel, Górski) i Persefoną (Dravnel). Wtedy otworzą się drzwi w głębi sceny i zajrzymy do świata pełnego dymu. Cała reszta spektaklu odbywa się w tej dziwnie widmowej, niby skończonej, ale przecież pustej przestrzeni, zaprojektowanej przez Annę Met. We wnętrzu jakiejś egzystencjalnej poczekalni.
Śmierć jest w pełni skuteczna tylko wobec zmarłych. Żywym trudno wyjść poza nawyk życia, stąd to łażenie do Tartaru i zawracanie głowy powrotem. Trzeba rozpoznać mit, w którym żyjemy, podpowiadał Carl Gustav Jung. Większość z nas była lub będzie Orfeuszem i pewnego dnia obejrzy się za siebie, by zapamiętać, kogo traci na zawsze. No i dobrze, to jest właśnie happy end, o ile można tak nazwać przebytą żałobę. Trzeba się pogodzić ze stratą, pożegnać z tymi, którzy odeszli. Piękna i prosta to myśl, tak jak piękna i prosta jest finalna scena, w której widzimy Braciszka i Siostrę (Wasilewska). Problem w tym, że drogi żałoby są kręte. Babcia na przykład koncentruje się na praktykach, które przywodzą na myśl warsztaty dobrej śmierci (nie byłem, ale tak to sobie wyobrażam: wyrabianie ciasta i pieczenie chleba jako forma czuwania). Syn szuka ratunku w AI, Przyjaciel chodzi po lekarzach, ale wzbrania się przed psychiatrą i farmakologią. Nie jest przypadkiem, że wyjście z tego lasu znajduje Braciszek, czyli dziecko. Ktoś niecałkowicie jeszcze skrępowany kulturowo-socjologiczną pajęczyną, przez którą przedzieramy się za pomocą refleksji i sztuki, a która choć tak naturalna, że niemal przezroczysta, nie przestaje budzić podejrzeń. Zwątpiwszy w gasnącą tradycję krzeszemy nowe rytuały, ale i one nie wzbudzają zaufania. Zanim zajmą się większym ogniem minie trochę czasu. A nam jest zimno i potrzebujemy ogniska na już.
A co z religią? Zdawać by się mogło, że skrypty używane przez setki lat na coś mogą się jeszcze przydać. Może i mogą, ale w Rzeszowie, skąd pochodzi pierwsza z Eurydyk i gdzie jej pogrzeb chce urządzić matka, czyli Teściowa (Natalia Kalita). W Warszawie na nic msza, ksiądz i cały ten anielski orszak wraz z duszą. Dlatego partnerka zmarłej protestuje i próbuje namówić jej matkę na świecką ceremonię w stolicy, gdzie Eurydyka mieszkała i gdzie żyją jej przyjaciele. To świetna scena z potencjałem na cały spektakl, w którym moglibyśmy przyjrzeć się pokoleniowym i kulturowym pęknięciom. Zważyć racje, pomyśleć nieco dłużej nad tym, do kogo należy zmarły i co w związku z tym. Bo przecież w przedsekularnym świecie, którego nieświadomą agentką jest Teściowa, bywało i tak, że człowiek po śmierci nie tracił podmiotowości. Żywi mieli wobec niego zobowiązania, a ich zaniechanie popychało martwego w tarapaty. Śmieszne? Absurdalne? Nie bardziej niż śmierć. Świadomość, że mogę pomóc temu, kogo straciłem, brzmi jak ulga. Nie mówiąc o perspektywie ponownego spotkania w Podziemiach, które stało się przecież udziałem Orfeusza i Eurydyki, gdy ten pierwszy też umarł – o czym wiemy z dalszych przygód myśliwego, który musiał ducha Orfeusza przebłagać. Tymczasem w warszawskim Orfeuszu nie ma na przystanki i mędrkowanie czasu, lecimy dalej. Na przykład do epizodu ze zbulwersowaną Sąsiadką. Grająca ją Wasilewska ośmiesza zarówno bohaterkę, jak i gorset zwyczajów związanych ze śmiercią, które to zwyczaje stara baba reprezentuje (a młode miasto rechocze aż strach). Gdy ktoś umrze, trzeba się ubrać na czarno a nie wyzywająco i grzecznie przemaszerować w kondukcie a następnie podrapać twarz wdowie i wpędzić ją w poczucie winy, przy okazji fundując traumę leżenia przy trupie i głodowania. Trudno dociec, dlaczego chodzi o zwyczaje z ziemi włoskiej. Może dlatego, że tutejsze są mniej widowiskowe i mniej patriarchalne, a może dlatego, że Italia zdają się bliższa mitycznej Grecji.
Warszawski Orfeusz rozgrywa się tu i teraz, w świecie terapii i farmacji, wśród chwiejących się kategorii społecznych i rosnących wieżowców. W rzeczywistości, która nieustannie produkuje nowe schematy i proponuje kolejne rozwiązania, jakby tylko ruch i zmiana mogły nas ocalić, a stagnacja i patrzenie wstecz, prowadziły do porażki. W tym świecie nie liczy się Eurydyka, ważny jest wyłącznie Orfeusz. Ważny jest jego smutek, jego żal i jego tęsknota. Ważny jest on, czyli ja. Tylko co w sytuacji, gdy dookoła mnie nie ma nikogo poza innymi Orfeuszami? Czy śmierć bliskiej osoby konstruuje jeszcze jakąkolwiek wspólnotę (choćby współczucia), czy też jest wyłącznie indywidualnym problemem, który musimy jak najszybciej rozwiązać i to najlepiej na własną ręką, bo nikt nie będzie na nas czekał, bo życie idzie do przodu, terapie się toczą, tabletki połykają, a wieżowce rosną? Nie znalazłem w stołecznym przedstawieniu rozwiązania, choć przecież zgadzam się z jego podstawowym wnioskiem. Najmądrzejsze, co możemy zrobić, to spojrzeć przez ramię, zamienić Eurydykę w kamień i iść dalej w stronę słońca. Ale to przecież nie jest żaden koniec, bo ostatecznie żyć bez zmarłych nie sposób. No więc jak, jak żyć ze śmiercią?
***
Anna Smolar, Tomasz Śpiewak ORFEUSZ. Reżyseria: Anna Smolar, scenariusz i dramaturgia: Anna Smolar, Tomasz Śpiewak, monologi i dialogi: Jacek Beler, Jan Dravnel, Mateusz Górski, Natalia Kalita, Anna Smolar, Tomasz Śpiewak, Justyna Wasilewska, Julia Wyszyńska, scenografia i kostiumy: Anna Met, choreografia scen lalkowych: Natalia Sakowicz, muzyka: Enchanted Hunters (Magdalena Gajdzica, Małgorzata Penkalla), reżyseria światła: Rafał Paradowski, autorka lalki: Olga Ryl-Krystianowska. Prapremiera w TR Warszawa 30 listopada 2024.