EN

30.03.2023, 12:36 Wersja do druku

Będzie fajnie

„Blaski i cienie” Magdy Żarneckiej, Magdaleny Mrozińskiej, Katarzyny Matwiejczuk i Anny Złomańczuk w reż. Przemysława Jaszczaka w Teatrze Maska w Rzeszowie. Pisze Jacek Sieradzki, członek Komisji Artystycznej 29. Ogólnopolskiego Konkursu na Wystawienie Polskiej Sztuki Współczesnej.

fot. HaWa / mat. teatru

Mówią ze sceny na samym początku, że w okresie prób ludzie ich pytali, o czym robią spektakl. Kiedy odpowiadali, że o życiu, rozlegał się śmiech. Widownię mają grzeczną, pod czujnym okiem nauczycielek, więc nikt się teraz raczej nie śmie śmiać. Ale, co sobie młodzi w fotelach myślą, to myślą. Co czwórka starych – tj. obiektywnie młodych, ale w oczach nastolatka dorosłych przecież aktorów w czarnych, roboczych strojach będzie im tu mówiła o życiu? Cóż takiego, o czym oni sami nie wiedzą? Ale jednak wysłuchają tamtych na scenie przez równo sześćdziesiąt osiem minut, wolno mniemać że życzliwie. Może dlatego, że ta czwórka się nie mądrzy. Nie ma im do sprzedania żadnych fundamentalnych prawd, a już w najmniejszym stopniu pouczeń. Nie sili się na żadną pedagogiczną misję. I też nie mizdrzy się do nich, nie zaczepia, nie pragnie się za wszelką cenę przypodobać.

Czwórka aktorów, cztery życiowe całostki – dzieciństwo, nastoletniość, dorosłość i starość. Zielona linia życia, połyskująca w świetle reflektora na czarnym tle, na niej ludzka figurka, trójwymiarowa lalka ale przypominająca ożywiony rysunek prostą kreską. Na pierwszym etapie drapiąca się z czworaków na nogi, na drugim szamocąca się konwulsyjnie, aż rozchybocze horyzont. Na trzecim dwie sylwetki razem, męska i żeńska, poczciwie, na czwartym znów jedna postać zgarbiona, z laską. „Odcinki” piętnastominutowe, każdy pisany przez inną autorkę, wszystkie wyreżyserowane w rzeszowskiej Masce przez jednego Przemysława Jaszczaka.

Tylko najpotrzebniejsze rekwizyty, sprzęty, znaki. Kwadratowe poduszki z odpowiednio wyrazistymi zdjęciami-minami nakładane niczym maski na głowę; ruchliwe i wyraziste ręce animatorów dopełniają wtedy sylwetki. Oszczędność plastyki zharmonizowana ze szkicowością mikro-sytuacji. Jeden wyjątek: gdy w pierwszej sekwencji bohaterka żegna się z wymyślonym przyjacielem, groszkiem-pieszczoszkiem, bo ma już siedem lat i za chwilę mama podaruje jej prawdziwego kotka – na scenie pojawia się masywna postać jakby poskładana z różnych lalek i wizerunków. Głowę ma ze słonecznej w kolorze parasolki z namalowanymi oczami i trzeba widzieć, jak dramatycznie „przeżywa” rozstanie, gdy animator zacznie składać jej twarz – czaszę przedmiotu. Spektakl ma wiele podobnych, jakby to powiedzieć, atrakcji plastyczno-lalkarskich, dyskretnych, nieprzestrzelonych, sympatycznych i ładnych. Jakby twórcy mówili do widzów: uśmiechnijcie się do tego świata, tych zdarzeń, tych tworów; co w nim rozpoznacie, to wasze. Marta Ożóg, autorka scenografii, przez cały spektakl siedzi na scenie i maluje obraz; widzowie niejako zaglądają jej przez ramię. Obraz jest niefiguratywny, abstrakcyjny, przemawia samym faktem rodzenia się na naszych oczach.

A treści? Mgnieniowe, najprostsze. W sekwencji dziecięcej (Magdaleny Mrozińskiej) jakaś przezabawna w swojej powadze miłość przedszkolna, jakieś domaganie się czułości od mamy, oczywiście w formie sprzeciwu i buntu. Ale i taki obrazek, ni z tego, ni z owego: „Już nie jestem małym dzieckiem – mówi bohaterka. – Idę do szkoły. Każdy zeszyt oblekam w okładkę i naklejam naklejkę z imieniem i nazwiskiem. Klasa 1c. Układam flamastry kolorami. Wszystko mam nowe – tornister, piórnik, koleżanki. Nowe życie. Piszę tak starannie, że aż wywalam język. A potem stopniowo mi przechodzi. I duszno mi w klasie. I chciałoby się powietrza”. W samym niepodkręcaniu dramatyzmu tego monologu – tylko piórniki i flamastry wirują wokół głównej lalki, a potem opadają bezwładnie na stół – jest sceniczna moc, jak trzeba.

W sekwencji o nastoletniości (Katarzyny Matwiejczuk) jest dużo o zbiorowym potworze zwanym grupą rówieśniczą, co młodzi na widowni pojmą doskonale. Jest o koszmarze matury (książki zmieniają się w kąsające paszcze), o zrzędzeniu i ambicjonerstwie rodziców, ale i o pobożnej pielgrzymce do Częstochowy, do Matki Boskiej Maturalnej, co się kończy, rzecz jasna, zbiorowym rzygiem w autobusie powrotnym. Jest też i depresja, i próba samobójcza, niby to rozbrojona dialogiem z rodzicami, wierszowanym, nieomal operowym („Obieraczka do ziemniaków nie odbierze życia ci”), ale dotkliwa, zbierająca rozrzucone po całym odcinku znaki stresów, traum i młodzieńczych dołowań.

Dorosłość (Magdy Żarneckiej) to miłość w naiwnych deklaracjach małżeńskich, cóż z tego, że uroczo niekonwencjonalnych, kiedy, jak zazwyczaj, szybko erodujących. To nieustanne decyzje przedstawione w postaci opresyjnego teleturnieju, w którym nigdy nie ma najbardziej życiowej opcji „nie wiem”.  To randkowe życie uczuciowe z sercami napełnianymi powietrzem z pomocą specjalnej pompki. To prędzej czy później własne dzieci, nieznośne, epatujące rodziców zasłyszanymi w przedszkolu „kulwami” i rozbrajające ich pouczenia replikami morderczo celnymi w swojej machinalnej złośliwości. To wymykanie się sytuacji z rąk  („Ale tak długo odpisywałem na maile, że wcale się nie dziwię, że dzieci zaczęły mówić tato do wujka, a do mnie mówią wujek”). I marzenia (zrealizowane, czy tylko wymyślane, żeby podrażnić sąsiadkę?) o włóczędze kamperem po Europie, bez konieczności spieszenia się dokądkolwiek. Czy samo wymienianie tych etiudek/temacików zmieszczonych w ledwie godzinnym przedstawieniu, nie daje pojęcia o jego bogactwie, sprzedawanym z tak sympatyczną skromnością, bez zadęcia?

Jeszcze starość, sentymentalna w zwyczajnych i „prywatnych” anegdotach aktorów o własnych dziadkach, choć też epizod kompletnej niemożności porozumienia się pokoleń. I parafraza Czerwonego kapturka, gdzie babcia z wnuczkiem wieją z brzucha wilka, żeby przekonywać widzów, iż wilki to tak naprawdę fantastyczne stworzenia, a jeśli kto wredny, to prędzej myśliwy. Raz w całym spektaklu za mocno pojechało mi smrodkiem dydaktycznym, ale nie ma się co czepiać Anny Złomańczuk, autorki najmniej doświadczonej (pozostałe trzy panie mają już po kilka tekstów dramatycznych, które przeszły próbę sceny), za to aktorki mającej na scenie najwięcej i najciekawiej do zagrania, pięknie przewodzącej całemu ansamblowi (także Jadwiga Domka, Tomasz Kuliberda, Maciej Owczarek).

Wychodzą na koniec, stają przed rampą. Powinni jakoś podsumować, zwieńczyć mądrością to sceniczne życie, które przejechali migawkami w sześćdziesiąt osiem minut, „bezpowrotnych”, co podkreślają, dla widzów. Ale co, mieliby zastanawiać się, ile minut jeszcze przed nami? I jakich? „Idźcie dalej przez życie, pełne blasków i cieni ­– mówią. – Improwizujcie, po prostu bądźcie. Będzie fajnie”. Niech mi kto wytłumaczy, dlaczego po obejrzeniu kroci przedstawień, wypełnionych po brzegi najsłuszniejszymi ideami, najpilniejszymi interwencjami, najwymyślniejszymi przesłaniami, czuję tu jakąś nieobecną od dawna, podejrzaną – i pożądaną – lekkość?

Źródło:

Materiał własny

Wątki tematyczne