„Strasznie śmieszne na podstawie Okropnie smutne” na motywach sztuki Freda Apke w reż. Ewy Kaim w Narodowym Starym Teatrze w Krakowie. Pisze Monika Oleksa w Teatrze dla Wszystkich.
Jest Nowa Scena w Starym Teatrze, jest minimalistyczna scenografia – płytki chodnikowe i obok skały, urwisko; jest On (Zbigniew W. Kaleta), chwilę później pojawia się również Ona (Dorota Segda). Jest reżyserka – Ewa Kaim, która świetnie wiedziała co i w jaki sposób chce pokazać, jest wszakże jedną z ulubionych aktorek krakowskiej publiczności i reżyserką, pod której opieką studenci AST przygotowują przedstawienia dyplomowe i często osiągają po pierwsze zawodowe sukcesy (nie mogę się doczekać muzycznego, tak proszę Państwa!, muzycznego spektaklu Kwadrat, który zdobył Tukana Publiczności na Przeglądzie Piosenki Aktorskiej w 2021 roku; dzięki Ewie Kaim śpiewają w nim Stanisław Linowski i Łukasz Szczepanowski).
Jest cierpienie, pozornie oswojone, a tak naprawdę czające się za każdym rogiem, z chwili na chwilę też za każdym słowem dwojga poranionych bohaterów. Cierpienie ukryte, zepchnięte gdzieś na dno (pod)świadomości. Cierpienie, którego nie da się oswoić.
I jest też pozornie przypadkowe spotkanie, odgrywanie ról, taki swoisty, coroczny rytuał, w którym bohaterowie proponują nam teatr w teatrze, jednak ten jakże przekonujący metateatralny chwyt jest mechanizmem obronnym.
Mechanizmy obronne
A czego w takim razie nie ma? Nie ma akcji w tradycyjnym rozumieniu tego terminu. To nie jest spektakl dla tych, którzy sceniczne dzianie się rozumieją jako ciąg następujących po sobie i przedstawianych linearnie wydarzeń. Tutaj wszystko rozgrywa się w języku, w dialogu. Słowo staje się pierwszoplanowym bohaterem, szczególnie w pierwszej (Strasznie śmiesznej) części spektaklu jest to odczuwalne – jej kreacja na szczebioczącą, szczęśliwą z drugim mężem kobietę (Dorota Segda w tej roli zachwyca!) i jego na sarkastycznego zimnego drania są bardzo przekonujące. Sprawiają wrażenie przypadkowego spotkania. I bawią. To język bohaterów nadaje im strukturę, wpływa na kształt fabuły w sposób dominujący, często wyrasta znacznie ponad akcję samą w sobie. Słowa stają się chwilami autonomiczne, akcja i świat poza językiem postaci nie istnieje. Język jest wehikułem metafory i gry, teatralizacji spotkania byłych małżonków. Dodatkowym środkiem, który stanowi komentarz do słów bohaterów (najczęściej Jej komentarzy) są obrazy wyświetlane na ekranie, kilkusekundowe migawki sprawnie połączone z ich dialogiem.
Nie ma kintsugi. Bo zachodnia kultura nauczyła ich oboje ukrywania cierpienia, walki z nim, stosowania wszelkich mechanizmów obronnych, które pozwolą im funkcjonować po chyba największej możliwej stracie.
Barwy ochronne
Dla Niej barwami ochronnymi jest wściekle różowa suknia, dla Niego abnegacki sznyt. Mentalnie: odpowiednio – trzpiotowatość i sarkazm. Odgrywają swoje ponuro śmieszne role. A gdyby zdjąć to pozornie tylko chroniące barwy, mechanizmy obronne? Gdyby zastosować japońską sztukę kintsugi?
Ona częściowo je zdejmuje, sugestywnym gestem odpina część ozdobno-balową sukni. Znikają bufiaste rękawy, już nie wygląda jakby urwała się z balu sylwestrowego. Zaczynamy widzieć pęknięcia w tej różowej skorupie – pojawiają się skrawki prawdziwej o Nich historii. Byli małżeństwem, doznali straty, której nie potrafili udźwignąć razem. Spotykają się raz w roku, w dniu i miejscu gdzie ich córka popełniła samobójstwo.
Nie ma więc też sensu. Do takiej konstatacji dochodzi On w swym filozoficznym monologu… . A skoro i filozofia zawiodła?… Ukrywa się w słowach wykładu filozoficznego, kojarzy się to ze słowami Hemingwaya z Pożegnania z bronią:
Świat łamie każdego i potem niektórzy są jeszcze mocniejsi w miejscach złamania. Ale takich, co nie chcą się złamać, świat zabija. Zabija w równej mierze najlepszych, najdelikatniejszych i najdzielniejszych.[1]
Upiększ swoje blizny
Wspomniana wyżej sztuka kintsugi, nazywana również kintsukuroi, narodziła się w XVI wieku, gdy szogun Yoshimasa Ashikaga zbił swoją ulubioną czarkę do herbaty. Japońscy mistrzowie ceramiki połączyli części naczynia za pomocą laki, a miejsca pęknięć ozdobili złotem. Pęknięcia oplatają naczynie misterną siecią złotych żył. Zabliźnione złotem rany sprawiają, że uszkodzony przedmiot staje się jeszcze piękniejszy.
Jednak, jak pisze Tomas Navarro Kintsugi, to coś więcej niż sztuka naprawiania naczyń:
To koncepcja filozoficzna, która znajduje odniesienie w różnych sferach życia. U jej podstaw leży przekonanie, że piękno tkwi w niedoskonałości, w tym co kruche, ulotne, zużyte, nadszarpnięte zębem czasu. Stłuczona filiżanka i powolny proces jej naprawy mogą być traktowane jako metafora ludzkiej egzystencji, która nie jest wolna od cierpienia, porażek i ułomności. Upływ czasu i bolesne doświadczenia zostawiają piętno na człowieku, ale tworzą jego historię, czynią go piękniejszym i ciekawszym. Kintsugi uczy, że nie wolno wstydzić się odniesionych ran i ukrywać ich przed światem. Trzeba pomóc im się zagoić, a gdy proces leczenia dobiegnie końca, nosić je z dumą jako świadectwo własnej siły.[2]
Dziwne, pan tutaj, ja tutaj. Dzisiaj.
Boją się. Bo jeśli pozwolą sobie na słabość, jeśli całkiem się rozsypią, rozpadną, to czy znajdą w sobie siłę aby powstać? Może nie jak Feniks z popiołów, ale podnieść się, zbudować na nowo? Czy będzie obok ktoś, kto wesprze? Jednak decydują się na to, Ona mówi grajmy jeszcze i miłosna, pełna bliskości pantomima do francuskiej, melancholijnej piosenki sprawia, że robi się jeszcze smutniej. Ale w tym smutku są razem, już nie On i Ona, ale Oni.
Wychodzą z trudem, wzajemnie się na sobie wspierając. Mocno utykając, bo są kalekami, poranionymi przez los utratą córki. Jest w tej scenie trochę przesady, ale może właśnie o to chodziło. Problem depresji jest też szeroko omówiony w programie spektaklu i jak nie lubię przedstawień dydaktycznych, tak Strasznie śmieszne, okropnie smutne warto obejrzeć. Właśnie dlatego, że jest strasznie śmieszne, a chwilę później okropnie smutne.