Mam ogromne szczęście, że moja praca polega na tym, że spotykam się ze wspaniałymi osobowościami i fantazjuję na temat rożnych rzeczywistości. Gdyby ktoś powiedział mi jako dziecku, że moją pracą będzie wymyślanie historii z przyjaciółmi, byłbym najszczęśliwszy na świecie - mówi Bartosz Bielenia w rozmowie z Jackiem Wakarem. Publikujemy fragment książki "Zawód: aktor", która ukazała się 14 października nakładem Wydawnictwa Czerwone i Czarne.
Jak tak cię słucham, myślę, że budowanie roli przypomina urabianie chleba. Najpierw zakwas, później rola pada na podatny bądź niepodatny grunt, potem trzeba ją ugnieść, wreszcie się ją konsumuje na scenie bądź na planie.
Myślę, że to trafne porównanie. Brzmi to podniośle, tak po norwidowsku… Faktycznie, przez ten czas nabrałem jeszcze większego szacunku do pracy – tak bym powiedział. Do praktykowania rzeczy w swoim życiu i do kultywowania pewnych przyzwyczajeń. Jeśli o coś dbam, jeśli poświęcam czemuś uwagę i serce, to to wzrasta i rozwija się. Przy chlebie trzeba się narobić, a zwykle idziemy z rana po bułeczki i nie kosztuje nas to żadnego wysiłku. Tymczasem zakwas jest żywym organizmem. Tak samo z roślinami. Zaczęliśmy uprawiać własne warzywa, korzystając z wolnego czasu. Mieszkałem u babci, więc razem z dziewczyną zasadziliśmy jej dużo roślin, przekopaliśmy ogród, bo już nie przychodzi jej to tak łatwo, jak kiedyś. Dzięki temu nabraliśmy ogromnego szacunku do żmudnej pracy. W teatrze chcemy, żeby efekty przychodziły szybko i łatwo, wydaje nam się, że można przygotować przedstawienie dwa tygodnie przed premierą. Tu nic z tych rzeczy. Rośliny nie wyrosną szybciej tak po prostu. Muszą być systematycznie podlewane, ziemia spulchniana. To trwa. Zrobienie czegoś konkretnego daje przyjemność z dokonania czegoś namacalnego, bo te nasze artystyczne dzieła są oniryczne, pojawiają się i znikają, czasem tylko zostają zarejestrowane.
Ale jednak wróciłeś.
Przyjechałem na jedną z pierwszych prób filmu Prime Time Kuby Piątka. W reżimie sanitarnym siedzieliśmy wszyscy dwa metry od siebie – Magda Popławska, Andrzej Kłak, Monika Frajczyk, Małgorzata Hajewska-Krzysztofik – i gadaliśmy. Pomyślałem, że już godzinę gadamy o naszym wymyślonym świecie, o emocjach tych nieprawdziwych ludzi, których mamy grać, snujemy wspólną fantazję w gronie naprawdę pięknych ludzi. Znów zrozumiałem, że mam ogromne szczęście, że moja praca polega na tym, że spotykam się ze wspaniałymi osobowościami i fantazjuję na temat rożnych rzeczywistości. Gdyby ktoś powiedział mi jako dziecku, że moją pracą będzie wymyślanie historii z przyjaciółmi, byłbym najszczęśliwszy na świecie.
Wymyślałeś sobie inne światy jako dziecko?
Tak, wszystkie dzieci tak mają, tak się bawią. Zadajemy sobie role, odgrywamy je, bawimy się w historie. Jako że jestem jedynakiem, dużo czasu spędzałem sam w pokoju. Obsadzałem rożne historie swoimi zabawkami, inspiracją najczęściej był Dragon Ball. Później nigdy nie pomyślałem, że aktorstwo może być takie piękne i otwarte. Miałem inny obraz tego zawodu, bałem się, że stanę się narzędziem w czyichś rękach, że będę grał tylko to, co mi każą.
Twoja intensywna praca związana była w dużej mierze z krakowskim Starym Teatrem. Zagrałeś w nim kilka świetnych ról, ale w momencie, gdy zwolniono dyrektora Starego Jana Klatę, wraz z grupą młodych aktorów postanowiłeś odejść.
Wiele rzeczy miało wpływ na taką decyzję. Nie jesteśmy tak mocno związani ekonomicznie z konkretnym miejscem, tkwi w nas młodzieńcza niezgoda, potrzeba buntu. Wszystkiego po trochu. U mnie dodatkowo nadzieja, ciekawość wyprowadzki. Spędziłem siedem lat w Krakowie od czasu studiów, to dużo. Mam przyjaciela Greka, on zawsze opowiadał, że co siedem, osiem lat zmienia miasto, w którym żyje. Podobno co siedem lat wymieniają się nam komórki w organizmie. Coś w tym jest. Cztery lata studiów, trzy w Starym Teatrze…
Czyli teraz jesteś w połowie swojego etapu warszawskiego?
Tak. (śmiech) Zobaczymy, co będzie za trzy i pół roku. Krakowski okres bardzo wiele mi dał. Już studia są intensywnym czasem. Siedzi się całe dnie w szkole, a ja zaczynałem też pracować poza szkołą. Ostatnio przypominałem sobie, do jakich miejsc udało mi się trafić, z czym zmagać i jakie decyzje podejmować, i poczułem się bardzo szczęśliwy. Fantastycznie, że Janek Klata zaprosił mnie do Starego Teatru, gdzie spotkałem ludzi, z którymi moja głowa i serce rezonują bardzo dobrze, a teraz jestem w warszawskim Nowym Teatrze wśród niesamowitych, inspirujących osobowości. Nikt mnie nie skrzywdził, nikt się na mnie po drodze nie wyżywał w swojej pracy. Jeśli coś nam nie wyszło, było to efektem nieudanej próby eksperymentu albo po prostu porażką. Zawsze jednak mieliśmy poczucie, że walczymy o coś dla nas istotnego.
Czytałem, że dostałeś się do szkoły do Krakowa i do Łodzi i postanowiłeś rzucić monetą. W momencie, kiedy moneta była w górze, zdecydowałeś, że idziesz do Krakowa.
Tak było.
Ale debiutowałeś dużo wcześniej – w Małym Księciu w białostockim Teatrze Węgierki, był rok 1999.
Tak, pierwsza klasa podstawówki.
W jaki sposób się tam dostałeś?
Po prostu był casting. Przyszło wielu chłopców, byłem tym bardzo podekscytowany, reżyser Tomasz Hynek dawał nam rożne zadania, na przykład trzeba było udawać pijanego. Potrzebował do roli Małego Księcia wygadanego, niewstydzącego się chłopca.
Sam chciałeś iść na ten casting, czy wypchnęli cię rodzice?
Nie, mama mojej koleżanki z zerówki. Wracały z parku i zobaczyły ogłoszenie na drzwiach teatru, że szukają małego blondynka. Moja mama twierdzi, że bawiłem się w piaskownicy, ja jestem święcie przekonany, że grałem w koszykówkę, kiedy mama koleżanki mi o tym powiedziała. Pobiegłem do domu, że jutro chciałbym pójść na to przesłuchanie. Mama zmywała naczynia i powiedziała: „Dobrze”. Lata później przyznała, że miała nadzieję, że mnie tam zaprowadzi i mi się odechce.
Długo graliście to przedstawienie?
Chyba dwa lata. Graliśmy rano i wieczorami. Lubiłem bardzo wieczorne spektakle. Jak się jest siedmio-, ośmiolatkiem, to jeśli o dziewiętnastej idziesz coś robić i wracasz o dwudziestej pierwszej, to jest poważna sprawa. Wszystkie inne dzieci oglądają dobranockę, a ty idziesz robić dobranockę. To było fajne.
Te dwa lata spowodowały, że zakiełkowało w tobie zainteresowanie aktorstwem?
To był dobry zakwas. Jest taki wywiad dla telewizji Białystok, Tomasz Hynek stoi przed kamerą – wygląda jak John Lennon w długich włosach i okrągłych okularach – i mówi, że cholera, chyba Bartek złapał bakcyla.
I tak się stało?
Tak się stało. Nie wyobrażałem sobie, że mogę robić coś innego. Później w liceum miałem napady paniki, że nigdy o niczym innym nie myślałem, a przecież jest tyle wspaniałych zawodów. Wynikało to ze strachu, że mnie nie przyjmą do szkoły teatralnej, a byłaby to dla mnie prawdziwa tragedia, bo całe życie do tego dążyłem i mógłbym na serio się załamać, gdyby mnie nie przyjęli.
Miałeś swoich ulubionych aktorów? Myślałeś, że chciałbyś grać jak…?
Nigdy.
Nigdy nie miałeś idoli?
Nigdy nie pomyślałem: „Och, chciałbym grać jak ten ktoś”.
Chodziło mi o taką fascynację, jaką sam przeżywałem, oglądając jako nastolatek filmy z Bogusławem Lindą. Linda z jego bohaterami wydawał mi się mną. Miałeś kogoś takiego?
Robin Williams. Jak się dowiedziałem, że popełnił samobójstwo, popłakałem się, jakby odszedł ktoś bardzo mi bliski. Kiedyś miałem ogromne marzenie – chciałem się z nim spotkać i podziękować mu.
Co w nim było niezwykłego?
Humor i dystans do świata. Zawsze mnie urzekało, że nawet w najsmutniejszych i najbardziej przejmujących historiach, jak Patch Adams, potrafił znaleźć radość i światło. Wiesz, dzisiaj bliscy mi ludzie mówią do mnie Żartosz.
Żartosz?
Tak. Bo ja się często śmieję. Może to wpływ Robina Williamsa.
To jest sposób na życie?
Chyba tak.
Śmiać się, a nie dramatyzować?
Nie dramatyzować. Im jest gorzej, tym śmieszniej dla mnie. (śmiech)
Złożyłeś papiery do kilku szkół teatralnych.
Do trzech. Do Łodzi, do Warszawy i do Krakowa. Kraków był moim wymarzonym miastem, nigdy w nim dłużej nie byłem – raz na wycieczce szkolnej, innym razem pojechałem ze znajomymi samochodem. Zawsze bardzo sobie „romantyzowałem” Kraków – mieszkanie na poddaszu, spacery po uliczkach, studenci UJ w szalikach jesienią czytający książki na Plantach. Tak to widziałem i okazało się, że naprawdę tak to wygląda. (śmiech) Pije się na dachach, imprezuje w piwnicach, jest mokro, brudno, dziewięć miesięcy mgły i deszczu, smog, wszyscy są smutni i dekadenccy. Albo się kocha to miasto, albo nienawidzi. Jak ktoś przyjeżdża i mu się nie spodoba, to szybko stamtąd wyjedzie. Mnie się podobało i to bardzo. Co prawda w Krakowie nie miałem nigdy mieszkania na poddaszu, ale teraz mieszkam na poddaszu w Warszawie, po krakowsku. Klimat Krakowa, jak to mówią „magiczny Kraków”, się sprawdził, skubany. (śmiech)
Jacy ludzie w szkole najmocniej cię ukształtowali?
Krzysztof Globisz i Jan Peszek. Zdecydowanie. Proza na pierwszym roku z Wojtkiem Leonowiczem też była wspaniała. To są takie kamienie milowe łamania moich przyzwyczajeń i wyobrażeń na temat tego, jak to ma wyglądać. Na zajęciach z Peszkiem wspaniałe było to, że pozwalał nam odnajdywać wspólny punkt widzenia, wszyscy uczyliśmy się dyskutować o tym, co widzimy. Jeśli w teatrze ktoś autorytarnie mówił: „Nie, nie, nie, tak nie może być”, wiedziałem, że można się na to nie zgodzić i wypracować coś wspólnie. Tak było u Peszka.
A u Globisza?
On na pierwszych zajęciach powiedział: „Wszystko umiecie, tylko teraz postarajmy się to zrobić inaczej”. Dał nam obezwładniającą wolność.
To było jeszcze przed jego chorobą?
Tak, przed wylewem. Później graliśmy razem w spektaklu Podopieczni. Na początku mieliśmy duże wątpliwości, gdy dowiedzieliśmy się, że Paweł Miśkiewicz zaprosił Krzysztofa po wylewie do pracy. Pomyśleliśmy: „O kurczę, czy chcemy tak epatować widzów jego stanem, czy to jest dobry pomysł?”. Ale po pierwszej próbie wiedzieliśmy, że w ogóle nie o to chodzi. Krzysztof pięknie wziął swoje słabości i wywrócił je na drugą stronę. Ludzie byli poruszeni i przejęci, ale my wiedzieliśmy, że Krzysztof Globisz się tym wspaniale bawi, tym współczuciem również. Przepiękna lekcja.
***
Jacek Wakar, "Zawód: aktor", Wydawnictwo Czerwone i Czarne, Warszawa 2020