„Miś. Początek” Weroniki Murek w reż. Julii Mark w Teatrze im. Aleksandra Sewruka w Elblągu. Pisze Maciej Muszalski w „Gazecie Świętojańskiej".
„Miś. Początek” – tytuł jak z plakatu kolejnej odsłony wielkiego blockbustera zapowiada nową premierę w Teatrze Dramatycznym im. Aleksandra Sewruka w Elblągu. Jest to też początek innego rodzaju: inauguracja przebudowanej Małej Sceny, na której spektakl w reżyserii Julii Mark jest prezentowany.
Niektóre materiały promocyjne obiecywały brawurową komedię, pozwalającą obejrzeć proces powstawania „Misia” Stanisława Barei – filmu, który z czasem stał symbolem polskiego socjalizmu. Zawiedzie się jednak ten, kto oczekuje jedynie zabawnych perypetii zespołu realizującego satyrę w warunkach wszechobecnego niedoboru. W końcu mowa o filmie, który w wyniku działań PRL-owskiej cenzury przez rok przeleżał na półce, niedopuszczony do emisji. Autorka sztuki – laureatka Gdyńskiej Nagrody Dramaturgicznej Weronika Murek oraz reżyserka Julia Mark (odpowiedzialna również za scenografię, kostiumy, światło i opracowanie muzyczne) postanowiły opowiedzieć przede wszystkim o związkach sztuki i cenzury. A opowieść, jak deklaruje reżyserka, zaadresować przede wszystkim do dzisiejszych dwudziesto- i trzydziestolatków. Nie ulega wątpliwości, że twórczynie wykonały imponującą pracę – korzystając między innymi z wcześniejszych wersji scenariusza oraz udostępnionych przez Filmotekę Narodową Instytut Audiowizualny stenogramów z kolaudacji filmu, przedstawiły ubrany w teatralną formę kolaż autentycznych wypowiedzi przeciwników i zwolenników komedii Barei (głównie tych pierwszych: słyszymy na przykład, co w „Misiu” nie podobało się ówczesnemu wiceministrowi kultury Antoniemu Juniewiczowi). Możemy prześledzić, które słowa czy sceny budziły największy sprzeciw cenzorów, a co musiało zostać usunięte już po nakręceniu (jak się dowiadujemy, zbędne fragmenty wykorzystanej taśmy przekazywano do fabryki, która przerabiała je na grzebienie – cały spektakl jest pełen takich sugestywnie zilustrowanych ciekawostek i smaczków).
Może zaskakiwać, że centralnymi postaciami są tu fikcyjny hrabia Barry Kent (ten od Ostatniej Paróweczki) oraz ukazany na plakacie spektaklu, przepasany biało-czerwoną szarfą dziedzic Pruski w haubicy i mundurze Waffen SS. Spektakl zaczyna się od sceny z ich udziałem i obawiam się, że widz nieobeznany z pierwowzorem szybko może się poczuć zagubiony.
Spektakl stara się tłumaczyć zawiłości procesu produkcji, jednak zawrotne tempo i natłok szczegółów sprawiają, że łatwo coś przegapić. Twórcy stawiają bowiem przed nami zadanie piętrowe, skomplikowane potrójnie. Odnoszą się do:
a) czasów minionych, których odbiorca może nie znać lub nie pamiętać,
b) komedii, która wyolbrzymiała i wykrzywiała realia codzienne dla człowieka lat 80., po ponad czterdziestu latach często nieczytelne,
c) metapoziomu, filmu w filmie (czyli „Ostatniej Paróweczki hrabiego Barry Kenta”kręconej w „Misiu”).
W efekcie powstał gęsty, erudycyjny tekst, naszpikowany odniesieniami tak obficie, że czasem trudno nadążyć. Tym bardziej, że inscenzacja ma nielinearną formę, a przeskoki – zarówno w czasie, jak i między dokumentem a fikcją – następują praktycznie co chwilę. Fakt, w pierwszych minutach następuje próba przygotowania widza na to, co go czeka, ale czy to wystarczy? Mam wątpliwości.
Warto więc przed wybraniem się do teatru wrócić do „Misia” (zwłaszcza jeśli nie widzieliśmy jeszcze wersji zrekonstruowanej cyfrowo w 2012 r.) i poczytać nieco o historii jego powstania. Spektakl Murek i Mark nagrodzi sowicie trud włożony w przygotowania i research. Widz, który dobrze pamięta film, może nie znaleźć wszystkich najbardziej znanych cytatów i nawiązań, na które czeka, ale trafi za to na wiele innych, czasem przetworzonych i ukrytych lub umieszczonych w innym kontekście. To niezaprzeczalna wartość dodana elbląskiej inscenizacji.
Nawiązania są obecne nie tylko w słowach, ale i w kostiumach (świetnie ucharakteryzowana na filmową sekretarkę z biura kierownika produkcji Irena Adamiak), sytuacjach scenicznych burzących czwartą ścianę (widzowie przez chwilę mogą się poczuć jak na widowni festiwalu w Kołobrzegu, animowani przez wspomnianą sekretarkę) czy rekwizytach (uważny odbiorca zobaczy nawet, jak wygląda baleron).
Nie mamy tu jednak do czynienia tylko z pocztówką z dawno i słusznie minionych czasów. Spektakl pogłębia przekaz o związkach sztuki i cenzury odwołaniami do naszej współczesności. Triumf brutalnej, bezrefleksyjnej siły symbolizuje na scenie postać Człowieka Bizona, który utrwalił się w zbiorowej świadomości podczas szturmu na Kapitol w 2021 r. Naprawdę interesujące i potrzebne są sceny refleksji nad rolą postaci kobiecych w filmie Barei i w sztuce w ogóle. Za to należą się duże brawa.
Mam pewne zastrzeżenia do humoru – nie tylko nadużywanego slapsticku, ale i pewnych niewyszukanych, a niekiedy przeszarżowanych pomysłów na rozbawienie widza. Jednak i to można obrócić na korzyść spektaklu, jeśli przyjmiemy, że forma odzwierciedla tu treść, a speklakl sam jest tym, o czym opowiada. W końcu „Miś” Barei był i nadal bywa obiektem krytyki jako „niezborny dramatycznie” (ten autentyczny zarzut pada w spektaklu kilkukrotnie), chaotyczny zlepek mniej lub bardziej udanych skeczy.
Za tym, że wszystko, co oglądamy, jest jednak nieprzypadkowe, przemawia również scenografia. Centralnym elementem jest otwarte pudło, kojarzące się z tanizną z dykty. Skromne środki zostają jednak pomysłowo wykorzystane – pudło jest pokojem, by za chwilę przemienić się w zatłoczony środek komunikacji miejskiej (a może to była winda?). Charakteryzacja postaci Stanisława Tyma (w tej roli przekonująco oddający tymowskie manieryzmy Artur Hauke) ogranicza się do zakładanej na głowę gumki z krzaczastymi brwiami – wszystko to potęguje wszechobecne wrażenie przaśnej prowizorki. I bardzo dobrze!
W warstwie dźwiękowej dominuje przekrój przez muzyczne lata 70. i 80., nie tylko polskie. Obok piosenki o Nowej Hucie i przeboju Zbigniewa Wodeckiego znalazło się miejsce dla „Owner of the Lonely Heart” zespołu Yes i dowcipnie przetworzone „Stayin’ Alive” Bee Gees. Całości dopełniają (bardzo udane) projekcje wideo z efektem taśmy cofanej jakby niewidzialną cenzorską ręką.
Aktorzy równo, do jednej bramki, z poświęceniem odnajdując się w różnych rolach i konwencjach, niejako mimochodem imponują przygotowaniem wokalnym. Podczas spektaklu dzień po premierze szczególną uwagę publiczności wzbudziła debiutująca na elbląskiej scenie Patrycja Bukowczan, która z lekkością odnalazła się także w chwili improwizacji z udziałem publiczności. Burzenie czwartej ściany, żonglowanie konwencjami, przeskakiwanie między planami, mieszanie rzeczywistości i fikcji – to wszystko składa się na zaskakujący i w sumie świeży koktajl nostalgii spod znaku kreszowego dresu, fragmentu historii polskiego kina i eksperymentu formalnego, w którym znalazło się również miejsce na co najmniej jedną niespodziankę dla widzów.
Liczę na to, że „Miś. Początek” po szaleństwie scenicznym skłoni niektórych do dalszego zgłębiania tej fascynującej historii już na spokojnie, a w innych – być może – obudzi Parówkowego Skrytożercę (uśmiech).