"Siostry!" wg Antona Czechowa w reż. Piotra Kruszczyńskiego w Teatrze Nowym w Poznaniu. Pisze Zbyszek Dramat.
To jest ten typ spektaklu, który z pewnością można zaliczyć do dzieł zbiorowych, z których słynie Teatr Nowy. Michał Pabian (dramaturg), Justyna Łagowska (kostiumy, światła), Paweł Dampc (muzyka), Lidia Stachowska (asystentka scenografa i kostiumografa), Kamil Krotofil (konsultacja video) oraz Hanna Kujawiak (asystentka reżysera, inspicjentka) pod przewodnictwem reżysera (odpowiedzialnego też za tekst i przestrzeń) osiągnęli swój teatralny cel. Było nim włączenie zespołu aktorskiego i widzów (jak sami piszą) w „ćwiczenie z nowoczesnego człowieczeństwa”.
Nie umiałbym sam zdefiniować pojęcia „nowoczesnego człowieczeństwa”, ale zastępują mnie w tym twórcy inscenizacji, pisząc o krytycznym ujęciu patriarchatu, feminizmie, kreowaniu nowych hierarchii oraz ewolucji podziału ról społecznych ze względu na płeć. I tak w istocie było, tyle tylko, że dla mnie te drzwi w sztuce i przestrzeni publicznej już dawno zostały otwarte. Zatem nic nowego, ale kolejny wkład w artystyczne przetworzenie tematu okazuje się (po reakcji widowni) wciąż potrzebny. Szczególnie w sytuacji regresu człowieczeństwa i standardów nowoczesnego liberalnego społeczeństwa, do którego dochodzi w Polsce (a może nie tylko w Polsce) w ostatnich latach.
Moją uwagę w tym spektaklu przykuło jednak coś innego. Chodzi o niezwykłe przeżycie estetyczne i fenomenologiczne. Na scenie objawił mi się kameralny teatr światła i barw, z udziałem kolorowych baloników. Już w pierwszych minutach Olga (świetna w tej roli Edyta Łukaszewska - jej aktorstwo ma bardzo głęboki cielesny sens) wspominając zmarłego ojca zbliża rękę do jednego z nich, ale go nie dotyka. Dlaczego? Podobnie piękna Masza (Marta Herman), która wpatrując się bardzo blisko w jeden z baloników, sprawia wrażenie jakby wręcz pragnęła transgresji. Balonik zamiast głowy. Tylko powietrze/gaz i nic więcej. Żadnych dręczących myśli, namiętności i pożądań. Balonikowa nicość, tak jak po lobotomii. W dalszych scenach baloniki pękają, znikają (odlatują), to znów się pojawiają, przemieszczają się w porządku, ale zazwyczaj w chaosie. Lub zastygają (tkwią) w bezruchu niemożności… jak bohaterowie dramatu.
Zawsze bałem się pękających baloników. A gdy nie pękały obserwowałem uchodzące z nich powietrze i tworzący się balonowy flak. Balonik umierał. Wszystko ma przecież określony czas przeżycia, wcześniej czy później się… ulatnia… I tak sceniczne baloniki przeniosły mnie do wnętrza Czechowowskiej melancholii głębokiej i nieprzezroczystej: dramatu, negacji, upadku ideału, nierównowagi, rozczarowania, destrukcji, atomizacji, alienacji, przypadkowości, dryfowania, sceptycyzmu, konfuzji i POSZUKIWANIA NIEMOŻLIWEGO (Por. M. Bieńczyk, „Melancholia. O tych co nigdy nie odnajdą straty”, Warszawa 2014).
U Czechowa każda utopia wytwarza natychmiast antyutopię. Te rzeczywistości przenikają się, gdy na deskach pojawiają się Wierszynin (Zbigniew Grochal) i Tuzenbach (Hubert Miłkowski). Jeden i drugi ma w tym spektaklu wiele do powiedzenia. Chociaż mam wrażenie, że ważniejsze jest to, o czym nie mówią… i w jaki sposób na nas patrzą (szczególnie ten drugi).
Zbigniew Grochal – obserwuję tego aktora na poznańskiej scenie od lat. W tym dramacie odkryłem go na nowo. Jest inny. Nie umiem do końca zdefiniować tej inności. Inny głos (tonacja minor), inne zachowanie, inna wrażliwość. Udany efekt aktorskiej przemiany czy reżyserskiego poprowadzenia? Dla mnie jedno i drugie.
Ważnym elementem systemowym tej sztuki jest przestrzeń. Po pierwsze przestrzeń „teatru w teatrze” zaznaczona grubą żółtą świetlną ramą. Ta przestrzeń to miejsce teatru dziś, miejsce aktorek i aktorów (i ich cieni) oraz miejsce widza w relacji do nich (ciągle wchodzą i wychodzą…). Po drugie czaso-przestrzeń przemian historycznych, społecznych i obyczajowych. I po trzecie przestrzeń potrzebna jako tlen do normalnego oddychania, której/którego coraz mniej - jak wolności i demokracji. Każda z tych przestrzeni (w jakimś dziwnym zawieszeniu) czeka, żeby coś się w niej znów wydarzyło (zmieniło). Czeka…, a my powtarzamy słowa ze sceny: „wszystko, co traci formę musi się skończyć…”.
Język sztuki pełen jest dekompozycji, zaburzonych znaczeń i przedstawień, a także przeczuć, pragnień oraz sprzecznych myśli i wyobrażeń. Tradycyjne (klasyczne) lojalności i powiązania rozpadają się tu na naszych oczach. Nowe tożsamości natomiast skazane są na porażkę (?). Sytuacja przypomina grę Tetris, w trakcie której przesuwane są problemy, tak by wydawało się, że znikają, a w rzeczywistości nic się nie zmienia, doprowadzając ludzi do rozpaczy. Brakuje miejsca na katharsis.
Dużo się tu mówi, ale nigdy nie mówi tego, co chciałoby się powiedzieć. Nie ma zgodności miedzy porządkiem idei, a porządkiem słów. Doskonale wiemy, że aby w życiu wiodło nam się dobrze, musimy nie tylko mądrze myśleć, ale też umieć te myśli (we właściwym czasie, we właściwy sposób) wypowiedzieć (czasami wykrzyczeć) (Por. G. Deleuze, „Filozofia krytyczna Kanta. Doktryna władz”, Gdańsk 1999). Spektakl ten udowadnia, że nie jest to prosty proces.
W trakcie „Sióstr!” dostrzegłem na teatralnej scenie to, co ma dla mnie znaczenie, czego się boję lub czego pragnę. Podjąłem próbę odczytania i wydobycia z niej potrzebnych mi właściwości. Zobaczyłem i wziąłem to, co mi zostało objawione. Stałem się nie tylko widzem, ale też świadkiem (Por. A. Falkiewicz „Istnienie i metafora”, Wrocław 1996). I za to bardzo dziękuję!