„Balladyna” Juliusza Słowackiego w reż. Joanny Zdrady w Teatrze Rampa. Pisze Rafał Turowski na stronie rafalturow.ski.
Nie mam pewności, czy rampowa Balladyna powstała po prostu z inspiracji legendarnym wystawieniem Hanuszkiewicza, jest jego pastiszem (na motocyklu jeździ tym razem Kirkor) czy też - hołdem temuż spektaklowi oddanym. Ale tak się składa, że tamta premiera miała miejsce pół wieku temu, choć naturalnie nie w Rampie, a i sama Rampa obchodzi w tym roku 50. urodziny, więc jakoś to się nawet zgrabnie składa.
Mamy oto Warszawę lat 90-tych, dramat Słowackiego zdecydowano się przenieść do owej przaśności estetycznej, społecznej i gospodarczej, scenografię stanowi jarmark dziesięciolecia, a w każdym razie stragan z majtkami. I w tych mafijno-gangsterskich okolicznościach oglądamy zupełnie klasyczny dramat Słowackiego i słuchamy stworzonych przez wielkiego poetę fraz, Skierka i Chochlik służą Goplanie z giwerami za pasem, siostry są nieco nieogarnięte (to jakby wzięte ze współczesności akurat), Balladynę w finale trafia szlag - bo to zła kobieta była, itd. Przez całość tych gęstych wydarzeń prowadzi nas – przy użyciu swoich mediów społecznościowych, siłą rzeczy przedkładając formę nad treść - Julka Słowacka (sic).
Trochę mnie ten spektakl zirytował i nieco wymęczył, obejrzałem co prawda bez wielkiej idiosynkrazji (w przeciwieństwie do Wirującego Seksu), ale nie kupiłem tej konwencji, było w niej coś taniego. Z pewnością jednak widz docelowy, siódmoklasista & up, tę fazę złapie, ale i tak dramat przeczytać będzie musiał, żeby zrozumieć, jakim rodzajem materii i w jakim celu twórcy się tutaj bawią, bez znajomości tekstu źródłowego to przedstawienie również nastolatka może dość mocno zdezorientować.