EN

2.05.2022, 18:22 Wersja do druku

Bagatelka w Starym

„Marzenia polskie/Les rêves polonais” wg Sąsiadów Michała Bałuckiego w reż. Jędrzeja Piaskowskiego   w Narodowym Starym Teatrze w Krakowie. Pisze Artur Grabowski w portalu Teatrologia.info.

fot. Ryszard Kornecki

Takie rzeczy należy wystawiać w Krakowie, bo gdzieżby indziej! Gdzież, jak nie w grodzie smoka i grobów królewskich, należałoby szukać pań Dulskich udających sobiepaństwo, wszak to tutaj strzelają sobie na wiwat kurkowe bractwa posłów i senatorów! Gdzież, jak nie w mieście nobliwych kandydatów do Nobla, przyjdą literaty i akademiki (-tki, -czki) na fascynujący performans wymiany listów między autorami lektur szkolnych! Gdzież, jak nie w renesansowej perle habsburskiego imperium, odznaczeni medalami artyści na profesorskich katedrach zrobią tę łaskę ludowi, żeby mu na scenę rzucić wiochę do obśmiania chama! Jeszcze jeden spektakl dzisiaj – z tego korowodu krakowskich produkcji naszych czasów! Azaliż nie tu właśnie, w pępku środkowej Europy, „teatr jest nasz”, a scena tak „narodowa”, że ledwie mieści się w lokalnej tradycji? Tu przecie zasiada godnie na darmowych stolcach publiczność tak populistycznie wierna sobie, że wyklaska na stojąco każdą stryjenkę i wuja, i kuzynów czeredę, co to się z domów zacnych wywodzą prosto na widok publiczny! Żadnych pytajników, wykrzykniki same cisną się na usta, a prawice (lewicowo-liberalne) brzękną od współpracy ręka w rękę! Furda stołeczna hipsterko ze swoim płaskim dowcipem z mazowieckich placów miejskich! U nas są kopce historii, u nas się robi Polskę – od ucha do ucha!

Zaiste coraz ciekawiej się robi w Starym za nowej dyrekcji, która z młodymi idzie podbijać… niemodne kontusze wyliniałym lisem. Po wywrotowo krytycznej wystawce Bałuckiego w obiekcie zabytkowym zatęskniłem za postawionym na głowie Mickiewiczem z sąsiedztwa… Tamto, z diabelską bezczelnością wystawione arcydzieło, miało przynajmniej tę zaletę, że warto było się na nie skrzywić; ta zaś, po bożemu podszczypana marna komedyjka, ma tę wadę, że nie warto nawet na nią prychnąć. Ciągnie się bowiem ten skecz kostiumowy przez kwadransów jedenaście – w pierwszym jeszcze idzie zarechotać, w drugim dochodzi do objawienia oczywistości, w trzecim banał goni banał tak, że człowiek żałuje, że to nie telewizja, którą można wyłączyć, nie czyniąc despektu wysiłkom zatrudnionych na etatach członków elity społeczeństwa bezklasowego. Pomysł bowiem, żeby wziąć na warsztat dekonstrukcji zapomnianą dziś, a głośną niegdyś satyrę mieszczańską i zrobić z niej komiksową parodię zdawał się niezawodnie trafiać w gusta czytelników współczesnego formatu „Przekroju” i zaspokajać humory redaktorów „Tygodnika Powszechnego” w wydaniu neomarksistowskim. Ubaw po pachy miał być z tego pewny, jak kredyt u szwagra z Myślenic, jak słowo górala z Limanowej, bo nawet jeżeli skończy się bankructwem i obciachem, to smród zostanie w rodzinie. A długi się sprzeda! Na tak wyrafinowany koncept nie mogą być przecież nieczułe ciała pedagogiczne renomowanych liceów, nie odpuszczą okazji do uniesienia się nad poziomy spod urzędniczego kurzu dusze pracowników magistratu. Sala będzie pełna, wesołość powszechna, a minister dostanie wymarzone mierniki ku ukontentowaniu podatników. Reżyserowi zaś przypadnie w udziale paszport „Polityki” „za aktualność tematu i uniwersalność formy”… A niech wyjeżdża, choćby w kieleckie!

Ale do rzeczy. Oto satyryk galicyjski, który onegdaj dał dowód, że poważnie myśli o życiu i o teatrze, popełniając spektakularne samobójstwo, opowiada historyjkę prostą acz zmyślnie zapętloną, charaktery prezentuje wprawdzie płaskie, ale za to bliskie sercu i nietrudne w pomyślunku. Jednym słowem: sami swoi, polska chata, a nawet gęby polszczyzny sarmacko-romantycznej pełne, co niejakiego smaku dodaje odgrzewanym dowcipom. Bałucki bynajmniej nie silił się na oryginalność, przeciwnie, podejrzewam go raczej o antycypację postdramatycznych trendów, jeżeli nie całkiem świadomą, to tym lepiej, bo z głębokiej, a prostolinijnej intuicji wywiedzioną. Zamierzył sobie pisać sztuczki in your face, dobrze znając tych, którzy naiwnie podstawią mu policzek. Śmiem więc domniemywać, że już samo literalne zainscenizowanie jego scenariuszy wystarczyłoby dziś za gest subwersywny na miarę dramaturżek rozmiłowanych w remixach. Ambicja młodoreżyserskiej ingerencji wzięła jednak górę nad pokorą wsłuchania się w podpowiedź starego tekściarza. Nie powiem, aktorzy nie wpadają na siebie na scenie, konwencje przesuwają się jawnie i sprawnie popychane rękami maszynistów, komedianci wygłupiają się jarmarcznie z wyraźną ulgą, że nie muszą czytać manifestów do mikrofonu, a projekcje nie wyłażą, dzięki Bogu, na widok publiczny. Reżyseria to więc sprawna i wykonanie ucieszne. Ale na tym koniec. I to zaraz na początku, bo wystarczy, żebyśmy przeczekali bajkowy prolog, zapowiadający subtelny dystans, a popadniemy w drzemkę, tyleż niezdrową, że przerywaną okrzykami do mikroportów.

fot. Magda Hueckel

Niemal trzygodzinnemu widowisku brak dramaturgicznego napięcia i podtrzymujących uwagę zmian nastroju, tak przecież charakterystycznych dla farsy. Jedna i ta sama scena ciągnie się niemiłosiernie w metamorfozach wejść i wyjść, zmierzając do sedna, które od razu robi się tak duże, że chyba ślepy by chybił w ciemności, a na widowni przecie sami oświeceni. Brak jakiegokolwiek pomysłu na rozwinięcie założycielskiego konceptu wyłazi na wierzch, bo nijakiej oprawy w kontekst reżyser nie daje ani stereotypowym postaciom, ani ich banalnemu wysłowieniu. Satyryczne ostrze stępia się na ciepłych, rozlazłych kluchach, co to je pichci brukowa prasa i zabetonowane ludową mądrością posty pod doniesieniami z kroniki wypadków politycznych. Gdyby nie popisowe numerki szacownych artystów narodowych, które osładzają czasem gorzkie poczucie ogólnego zażenowania, towarzystwo miejscowych centusiów miałoby podstawę prawną, żeby oczekiwać finansowej rekompensaty za wkład cennego czasu i za cierpienia cielesne doznane w miejscu styku osoby z fotelem. Ożywia więc tę martwotę naszych fal mózgowych gestyka i mimika igrców, uformowana w ruchome cienie sarmackich portretów trumiennych, pobudza neurony lustrzane fizyczne zaangażowanie dam i kawalerów w figury tańców dworskich, przywraca z rzadka do przytomności wymiana salonowych nieuprzejmości między pannami a tatusiami. Całe przedstawienie trzyma w ryzach jako takiego sensu znakomicie postawiona (bo trudno mówić o grze, chyba że na jednej strunie) rola pana domu. Michał Majnicz wciela się w postać sympatycznie naiwnego i wzruszająco nierozgarniętego kontuszowego szlachetki z epoki modernizacji (na poziomie galicyjskiej nędzy), który jako żywo nie umarł w naszych czasach, a nawet ukazał się jako duch dawnego stanu, wdowiec i ojciec dzieciom, prowincjonalny Janusz odrodzony w tęsknotach współczesnych za duszą patriarchalną nieskażoną jeszcze feministycznym jadem singielek wielkomiejskich. 

Jego znakomicie wytrzymany tembr głosu brzmi jak „biała” wokaliza ludowych pieśniarek, a sztywne kroki w papuciach mimowolnie przypominają drewnianą kukiełkę Tatarzyna na koniku. Wystarczyło dać mu miejsce axis mundi w tej karuzeli stereotypów, poobracać wokół niego pozostałe lalki, żeby zrobić szopkę godną wystawienia na krakowskim rynku. Zamiast „bajecznej” scenografii niby z dziecinnej książeczki, można by wówczas pozłocić papierkami z czekoladek mebelki, a zamiast trywialnych muchomorów zacytować lokalne fasady i wieżyce… Ale co ja, prosty krakowiaczek, będę podpowiadał panu artyście z wielkiego świata! Sam wie lepiej, czym nakarmić spragnionych sztuki dyletantów.

Za to aktorom polskim chwała! Bo pochwalić mógłbym i Lidię Dudę w roli kostycznej cioteczki, i Natalię Chmielewską podgrywającą z wdzięcznym sarkazmem podlotka, i Krzysztofa Stawowego cudownie, bo z genderową autoironią, odgrywającego góralkę, i w ogóle wszystkich, bo nawet jeśli pozostali cokolwiek przeszarżowują barokowe stylizacje, albo leniwie grają wzdętym brzuchem, to przecież nie całkiem ich wina, gdyż wodzirej nie poprowadził ich ni w kadryla, ni w obertasa, więc swoich pląsów nie bardzo są pewni. 

Co tu jest grane? Zasugerowana konwencja teatrzyku dla dzieci rozbudza nadzieję na baśniowy morał i na archetypową głębię. Nadzieja wszakże znowu okaże się matką głupich. Czegóż bowiem spodziewać się po analizie polskiej duszy, jeżeli z góry zakłada się w niej brak duchowości? Chyba tylko dziurawienia sita. Z dzieła duetu Piaskowski-Sulima wynika, że Polacy są sympatyczni w swojej durnocie, ale właśnie dlatego powinni ograniczyć swoje ambicje do paradowania (przed światłymi zaborcami) w strojach z epoki. Współczesna popularność grup rekonstrukcyjnych, na co powołują się autorzy, dowodzić ma tylko, że mamy skłonność do zabawy w teatr, który nazywamy historią. Dajmy więc innym napisać nasze dramaty, sobie zostawmy bajeczki? To nie jest bezmyślność dowcipnego samobójcy z Galicji, to jest niemyślenie młodziaka z postPRL-u. To nie jest satyra na narodowe przywary, co wyszła spod pióra poprzednika Wyspiańskiego, lecz źle odrobiona lekcja z Mrożka, u którego Polaczkowie mali byli, ale czekali przynajmniej na Godota. A przecież Bałucki świetnie by się dzisiaj sprawdził jako patron antykapitalistycznych manif i feminista proletariacki. Tylko że rewolucji nie robi się w przedszkolu, a doktoratu po maturze. „Bagatelka” – to najczęściej padające słowo w tekście starego prześmiewcy. Zdaje się, że pan reżyser został zaproszony do niewłaściwego teatru.

Polska szkoła reżyserii… dzisiaj. Nie, nie chodzi mi o strukturalną przemoc w publicznych instytucjach kultury. Chodzi mi o niemoc, która uchodzi za możność, a bywa co najwyżej i tylko od święta wymuszeniem, pozostając na co dzień modną manierą. Można zrobić polityczny w treści i kabaretowy w formie wybryk, albo satyryczny w treści i farsowy w formie skecz. Tyle na dziś. Jeśli jest w tym coś dramatycznego, to jedynie pustka pod kostiumem z metką znanej marki. Młodych reżyserów najwyraźniej uczy się, że spektakl to składanka znaczków do czytania przez znających podstawowe kody publicystów. Tacy bezbłędnie suflują odpowiedzi na pytania, które nie padają ani ze sceny, ani z widowni, padają za to pod progiem świadomości, w składzie starych dekoracji do współczesnych wprawdzie, lecz nieaktualnych historii i leżą tam jako tematy, czekając na podjęcie – jedni zrobią to skuszeni ich próżną lekkością, inni pychą, która jak balon nadęta, unosi w przestworza kosz pełen powietrza. Narodowy Stary Teatr nie zdziadział, on stetryczał i zleniwiał, przeto nieuchronnie stał się infantylny. Atoli z upartą beztroską poczytuje sobie to za młodość. Eheu fugaces! Kiedy było po staremu, to dopiero było nowocześnie. Ale czy chodzi tylko o ten atrakcyjnie odrestaurowywany zabytek?

Obawiam się, że krakowska inscenizacja komedii samobójcy niesie w swojej marności żywotne przesłanie również dla tych ziomków naszych, których teatr nudzi, bo nie jest ich. Opowiada wszak o Polsce zdziecinniałej, o nas niedojrzałych do własnej przeszłości i o nas tak dzisiejszych, że na wieki nieprzyszłych. Idzie młodość! I potyka się o własne buty do biegania.

Marzenia polskie/Les rêves polonais, na podstawie Sąsiadów Michała Bałuckiego; reżyseria: Jędrzej Piaskowski; scenariusz/dramaturgia: Hubert Sulima; scenografia: Anna Maria Karczmarska, Mikołaj Małek; kostiumy: Rafał Domagała; choreografia: Katarzyna Sikora. Obsada: Bolesław Brzozowski, Natalia Kaja Chmielewska, Szymon Czacki, Lidia Duda, Aldona Grochal, Rafał Jędrzejczyk, Katarzyna Krzanowska, Zbigniew Kosowski, Michał Majnicz, Beata Paluch, Jacek Romanowski, Łukasz Stawarczyk, Krzysztof Stawowy. Narodowy Stary Teatr w Krakowie (Duża Scena), premiera 22 kwietnia 2022.

Tytuł oryginalny

Bagatelka w Starym

Źródło:

„Teatrologia.info”

Link do źródła

Autor:

Artur Grabowski

Data publikacji oryginału:

28.04.2022