Skrzydelski: Boisz się nadciągającej apokalipsy?
Moroz: Owszem, czasami opanowują mnie schyłkowe myśli, ale nie pogrążam się w nich aż tak bardzo, jak cztery bohaterki sztuki Caryl Churchill, które w letnie popołudnie za domem jednej z nich rozprawiają o życiu.
Skrzydelski: Tytuł „Uszedłem tylko ja sam” to nawiązanie do Księgi Hioba, w której pobożny mąż traci w życiu wszystko. W spektaklu obrazy zagłady więcej biorą jednak z amerykańskiego kina katastroficznego niż z Biblii. Spiętrzają się i mnożą niemal w nieskończoność, aż do groteski i absurdu z dziecięcego snu. Nie wiemy do końca, czy to kontaminacja różnych historii, opowiedziana przez jedną z kobiet, panią Jarrett (Anna Moskal), która w pewnym sensie jest sprawozdawczynią emocji pozostałej trójki, czy też fragment jej własnej depresyjnej twórczości, opisującej chylący się ku upadkowi świat.
Moroz: Churchill świetnie wplata monologi pani Jarrett w materię rozmów czterech postaci, tak że majaki oraz plotki o najbanalniejszych sprawach zlewają się w jeden ciąg obrazów.
Skrzydelski: To taki strumień świadomości, bo czasem niełatwo odróżnić kwestię jednej kobiety od drugiej. Churchill, a za nią reżyserka Agnieszka Glińska świadomie zamazują tę granicę. Wiemy też, że to wszystko nie dzieje się w trakcie jednego spotkania, to zlepek zdań z wielu odbytych między przyjaciółkami rozmów.