Moroz: Teatr Powszechny im. Hübnera, a mówiąc językiem dzisiejszym: „teatr, który się wtrąca”, tym razem nas zaskoczył.
Skrzydelski: To zupełnie inaczej niż niemal zawsze. Bo w Powszechnym wszystko raczej przewidywalne i z tezą na wejściu. Bywały chwalebne wyjątki, jak nie tak dawno spektakl „Capri – wyspa uciekinierów (2019) Krystiana Lupy, ale oczywiście to też bez przesady, bo wyróżniał się przede wszystkim na tle pięcioletnich wówczas dokonań sceny pod przywództwem Pawła Łysaka i Pawła Sztarbowskiego, a nie w kontekście dorobku Lupy. Jednak nie chcę znów się pastwić nad czymś, nad czym pastwiłem się tyle razy. Dziś temat zgoła inny.
Moroz: Mówię ci, że bergmanowskie „Twarzą w twarz” Mai Kleczewskiej to propozycja teatru dionizyjskiego, którego emocjonalna bezpośredniość poraża. Tak w każdym razie ja to odebrałem.
Skrzydelski: Uderzyłeś z wysoka. Cóż. Mogę się jedynie cieszyć i ci pogratulować. Po pierwsze, cieszę się z tego, że Maja Kleczewska robi rzeczy o niebo ciekawsze niż jeszcze kilka lat temu, także w Powszechnym, w którym wystawiła – to już naprawdę ostatnia dzisiaj krytyka tej sceny – trzy spektakle ocierające się o grafomanię, w tym już na pewno grafomańskie „Bachantki” (2018). Po drugie, gratuluję ci przeżycia w teatrze, bo ostatnio narzekałeś na deficyt takich stanów. Ale do rzeczy: mnie ta propozycja aż tak nie porwała, doceniam jednak realizacyjną sprawność i umiejętność sprostania wyzwaniu, jakim są scenariusze Ingmara Bergmana.