EN

22.03.2024, 12:44 Wersja do druku

Aż do końca świata

„Wszechświaty mojego taty” Katarzyny Matwiejczuk w reż. Gosi Dębskiej w Teatrze Groteska w Krakowie. Pisze Anna Jazgarska, członkini Komisji Artystycznej 30. Ogólnopolskiego Konkursu na Wystawienie Polskiej Sztuki Współczesnej.

fot. A. Kaczmarz

Niewielki, podniszczony samochód stoi przy krawędzi okrągłego placka sztucznej trawy. W realistycznej, surowej scenografii Anity Piotrowskiej zużyte Tico („prawdziwe”!) z krakowskimi rejestracjami, skromnie wtopione w ciemną głębię sceny, stanowi wyraźne wskazanie – podstawą opowiadanego tutaj świata jest rzeczywistość „namacalna”: toporna, nieupiększona i nieocenzurowana. Ów formalny pomysł, prosty, ale zarazem otwierający na wieloznaczność, a w kontekście większości plastycznych projektów w teatrze dla najmłodszych – ostentacyjnie nieteatralny, jest jedną z wielu interesujących warstw poruszających Wszechświatów mojego taty, bardzo dobrego przedstawienia Teatru Groteska w Krakowie według tekstu Katarzyny Matwiejczyk i w reżyserii Gosi Dębskiej.

Świat może być niewygodny, ciasny, niewystarczający i może rozczarować w momencie, gdy zawód znieść najtrudniej. Jak bordowe, zdezelowane Tico. Ale może być też czule znajomy, dający schronienie, wygodny i pełen przyjemnych niespodzianek. Jak bordowe, zdezelowane Tico, które Tata (Adam Godlewski, Andrzej Kopczyk, Zbigniew Kozłowski, Jakub Popławski, Bartosz Watenborski) zamienił w Rakietę, pojazd „szybki jak strzała”, niosący od przygody do przygody i rozwożący „ludziom na całym świecie” TurboTwisty. I to właśnie ten drugi punkt widzenia rzeczywistości bliższy jest (jeszcze) Lili (Zuzanna Romańska), narratorce przedstawienia, córce, która nas w te niezliczone „wszechświaty taty” wprowadza. Z jej introdukcyjnej opowieści dowiadujemy się o Tacie, podróżniku i kolekcjonerze przygód, a gdzieś tam na marginesie najważniejszych spraw – także i obwoźnym sprzedawcy wielofunkcyjnych odkurzaczy opatrzonych chwytliwą nazwą TurboTwist. Szybka, pełna ekscytacji opowieść Lili kreśli obraz nieprzewidywalnego i pasjonującego życia w drodze: Rakieta jest domem dla córki i ojca, w niej śpią, ona umożliwia im „śniadanie na łące, obiad nad jeziorem, a kolację na szczycie góry”. Praca Taty to ledwie tło dla nieustannych atrakcji, w które rodzic zamienia każdą, nawet najbardziej banalną sytuację. Spotkanie z pająkiem? Z Tatą przy boku to niczym starcie z najgroźniejszym baśniowym stworem!

Teatr dla najmłodszych ma to do siebie, że z tym najmłodszym widzem czy widzką na widowni zasiada najczęściej tak zwany „dorosły”. Część osób tworzących ten specyficzny obszar teatralnej sztuki zdaje się ten fakt ignorować. Część – pewnie go przeklina. A jest jeszcze ta grupa, która w owej (umownie rzecz ujmując) dwuperspektywiczności zauważa szansę na znaczące poszerzenie pola odbiorców i odbiorczyń. I tu dochodzimy do kwestii korzystania z dostrzeżonego potencjału, na którą to niewątpliwy wpływ ma kinematografia, a w szczególności film animowany. Mocny swego czasu trend na „mrugające w kierunku dorosłych” filmy dla (naj)młodszych rozgościł się w teatrze dawno i ma się od tych wielu już lat całkiem wygodnie. Dwuznaczne dowcipasy (często z długą brodą) rozbudzają drętwiejących z nudów dorosłych, dla dzieciaków zaś bywają na ogół właściwie nieczytelne, a przynajmniej taka bywa intencja tego „dwubiegunowego”, absurdalnego skądinąd założenia. Jednak raz na wiele przedstawień zdarza się (w kontrze do notorycznego, usilnie oswajającego rzeczywistość zaśmiewania) odważny pomysł skomponowania jednej, niepodzielonej „mrugnięciami” treści (i formy), płynącej synchronicznie do (naj)młodszych i starszych. I co najistotniejsze: treści (i formy) zapraszającej do pogadania o sprawach ważnych i najważniejszych, albo po prostu – zapraszającej do pogadania. O sprawach. Z decyzją o ich wadze bądź jej braku pozostawioną widowni.

Takim odważnym i rzadkim przypadkiem „przestronności” teatralnego komunikatu są właśnie Wszechświaty mojego taty Matwiejczyk i Dębskiej, przedstawienie mówiące o relacji córki i ojca, opowiadające o ich codziennym, warunkowanym przez specyficzną pracę rodzica życiu. „Wnętrze” tej scenicznej opowieści otoczone jest bardzo atrakcyjną wizualnie, wciągającą swoim fabularnym konstruktem „powłoką” – składają się na nią „przygody” Lili i Taty, zdarzenia z ich wspólnej rzeczywistości przepuszczone przez filtr transformującej mocy wyobraźni, nadającej „zwyczajnym” sytuacjom nowe, awanturniczo-fantastyczne znaczenia i konteksty. Najgłębsze warstwy przedstawienia to dokładnie te same zdarzenia, ale „obrane” niejako z narracji Lili i Taty. I tutaj my, osoby dorosłe, zauważamy trudności jednoosobowego rodzicielstwa, niestabilną sytuację zawodową, życie w ciągłej drodze, dojmujący brak perspektyw na zmianę, zmęczenie i biedę. Zauważamy ojca starającego się ze wszystkich sił uatrakcyjnić tę rzeczywistość swojemu dziecku. Widzimy córkę bezgranicznie ufającą rodzicowi, ale też odkrywającą świat po swojemu, dorastającą, zmieniającą się i kontestującą dotychczasowy (nie)porządek wspólnej codzienności. Co z tego wszystkiego zauważą zasiadające na widowni dzieci? Pewnie znacznie więcej niż mogłoby się nam, siedzącym obok nich dorosłym, wydawać.

Bezbrzeżna kreatywność Taty w nieustannym multiplikowaniu kolejnych wszechświatów oddana jest w inscenizacji Dębskiej błyskotliwym pomysłem powielenia bohatera – obsadzenia jego roli aż piątką aktorów. W jednej z pierwszych scen przedstawienia Tata pokazuje się nagle na tylnym siedzeniu Tico, po czym wychodzi z samochodu… trzymając za rękę „kolejnego” Tatę, ten trzyma następnego i tak dalej, aż do wyłonienia się całej piątki. Wywołujący wielkie zaskoczenie i radość koncept w dalszych partiach przedstawienia wykorzystywany jest nie mniej niespodziewanie, a przy tym spójnie z linią fabularną i nadrzędnym charakterem postaci – nieustannie wcielającej się w kolejne role, uruchamiającej ciągle nowe opowieści, ale też głęboko podzielonej wewnętrznie przez bezustanne tuszowanie własnej nieporadności czy też nieumiejętności w zagwarantowaniu swojemu dziecku akceptowanej społecznie, pożądanej kulturowo codzienności.

Przedstawienie podzielone na pięć wyraźnie odrębnych, choć jednocześnie fabularnie i semantycznie spojonych ze sobą „przygód” rozpoczyna się od opowieści dziewczynki o rozkwitającej pod oknem lilii. Historia ta, domyślamy się, funkcjonuje jako rodzaj otwierającego dzień, narracyjnego rytuału Lili i Taty. W porządku inscenizacyjnym ujawnia ona całe zróżnicowanie form i teatralnych środków, za pomocą których Dębska buduje swoje przedstawienie. Aktorskie ciało ukryte zostaje w tej scenie przez nałożony na jego górną część tiulowy „obiekt”, który, animowany przez pozostałą czwórkę „ojców”, zmienia się najpierw w kwiat z porannej opowieści, a później w dystyngowaną „księżniczkę”, prowadzoną przez grupkę zabawnych służek. Płynność w przechodzeniu z jednego „wszechświata” do drugiego, ogromna sprawność w animowaniu lalek czy animantów w procesie budowania kolejnych opowieści, wielka precyzja i niegasnąca energiczność w konstruowaniu danej postaci czy sytuacji – to uruchomione w pierwszych minutach bogactwo teatralnych narzędzi i środków wyrazu nie wypala się, nie rozmywa, lecz naprawdę znakomicie i konsekwentnie rozwijane jest przez całe przedstawienie. Właściwie każda z pięciu opowieści zaskakuje swoją dopracowaną w najdrobniejszym szczególe, świetnie przemyślaną pod względem jej inscenizacyjnej użyteczności formą. Konfrontacja z pająkiem, spotkanie z roztoczem, historia jogurtowych chmur czy najtrudniejsza pod względem znaczeniowym opowieść o pierścieniach Saturna to przypadki znakomitej pracy zespołowej, aktorskiej i animacyjnej, ale też wielkiej pomysłowości i wyczucia w obszarze teatralnej plastyki, za którą w części scenografii, kostiumów i lalek odpowiada w krakowskim przedstawieniu wspomniana Anita Piotrowska. Na przyciągającą uwagę, bardzo urokliwą, ale też nie infantylną wizualność przedstawienia składa się tu również bardzo dobra reżyseria świateł Macieja Iwańczyka i świetna choreografia, nad którą czuwała tu Marta Wołowiec wraz z asystentką Aleksandrą Honzą. Pisząc najkrócej – to się wszystko po prostu bardzo dobrze ogląda, a drobne „skuchy”, jak dźwiękowe niedopracowania czy synchronizacyjne przesunięcia to kwestie kosmetyczne, bardziej sprawa „rozegrania się” niż problem konstrukcyjnych błędów. W przedstawieniu Wszechświaty mojego taty cenię też nienachalne czerpanie z zasobów kulturowych – osadzanie poszczególnych fragmentów w powidokach westernu, filmu drogi czy grozy, slapstickowej komedii.

Wielowarstwowy, bardzo poetycki tekst Katarzyny Matwiejczyk powoduje, że właściwie każda z pięciu przygód Lilii i Taty otwiera szeroki horyzont interpretacyjny, zależny oczywiście od indywidualnej perspektywy, wrażliwości, od osobistych potrzeb i oczekiwań. Z podróżującą rozklekotanym Tico parą „pogadamy” o codzienności dziecięcego świata – o potrzebie, ale i lękach związanych z eksploracją rzeczywistości, o kształtowaniu się własnej niezależności, o radzeniu sobie z emocjami, o poczuciu bezpieczeństwa. O zabawie i beztrosce. O prymarnej potrzebie zadowolenia i wystarczalności. O miłości i wdzięczności. Bogactwo (ale nie natłok) teatralnych środków i inscenizacyjny rozmach w dysponowaniu nimi na pewno podsuwa (naj)młodszym widzom i widzkom wiele pomysłów na spędzanie czasu, na zabawę; podpowiada nowe metody badania świata, zwraca uwagę na szczegóły, które, być może, okażą się poznawczym olśnieniem.

 „Tata traci supermoce (…) Boję się” – mówi Tata czuwający nad śpiącą Lilą. Wypowiedziane w przedstawieniu rodzicielskie obawy, lęki czy tęsknoty sformułowane są tu w sposób czytelny także dla (naj)młodszych. Te komunikaty nie straszą, lecz wskazują, przyjaznym, czułym językiem, to, co zazwyczaj wstydliwie i niepotrzebnie ukrywane. Tata też się boi – banalne, ale zarazem przecież jak bardzo potrzebne odkrycie normalizuje trudne, często podpatrywane z ukrycia czy jedynie mimochodem emocje dorosłych.

„Lila i Tata, aż do końca świata” – słyszymy we wstępie przedstawienia Katarzyny Matwiejczyk i Gosi Dębskiej. Te słowa, wypowiedziane przez bohaterkę z waleczną wręcz pewnością, nie raz i nie dwa zostaną tu poddane poruszającej rewizji, niejednokrotnie pobrzmiewać będą lękiem, rozczarowaniem, złością, ale też i wielką tęsknotą. Bo Wszechświaty mojego taty to bardzo dobre przedstawienie, w którym ferwor przygody, wędrówka przez kolejne „kosmosy” nie rozmiękczają wnikliwego, wymagającego sedna teatralnej opowieści. Rozmowy o światach i końcach to spotkania ze sprawami, które podejmowane obok siebie mogą zatrważać. Z Lilą, Tatą i w ich niezawodnej Rakiecie jakoś łatwiej jest nam przyjrzeć się nim. 

Źródło:

Materiał własny

Wątki tematyczne