"Ach, jeżeli przyjdę dać, tak okrutne, moje ostatnie pożegnanie" wg Sofoklesa w reż. Klaudii Hartung-Wójciak w Teatrze Polskim w Bydgoszczy. Pisze Wojciech Jerzy Kieler w portalu Teatrologia.pl.
Zastanawiam się, czy analizując spektakl Ach, jeżeli przyjdę dać, tak okrutne, moje ostatnie pożegnanie, w ogóle pisać o sofoklesowskiej Antygonie. Arcybohaterka antycznej tragedii twórcom bydgoskiego spektaklu bowiem najwyraźniej przeszkadzała. Immanentną cechą córki Edypa jest działanie – wbrew światu, w imię dobra matriarchalnie pojętej wspólnoty rodzinnej. Reżyserka wprawdzie kilka razy oddaje Antygonie głos, ale pozwala jej jedynie rozpaczać, zabrania natomiast działać. Prezentuje ją w kliszach popkulturowych wspomnień, rozbija na kilka tożsamości o nieostrych granicach. Bohaterka Sofoklesa wraca na moment pod postacią przejmującego kommosu, aby zniknąć zupełnie w sekwencji mniej lub bardziej zrozumiałych scen, odległych od wersów attyckiego mistrza niczym Bydgoszcz od Teb.
Jerzy Łanowski odczytuje Antygonę jako tragedię antytez. Zamiast nich twórczynie spektaklu proponują widzom syntezę. Syntezę antyku i ponowoczesności, syntezę wyobrażeń o Antygonie prezentowanych w quasi-improwizacjach aktorskich, syntezę wpisanego w scenariusz humoru i tragizmu, a nawet elegancji i kiczu w warstwie kostiumologicznej (Hanka Podraza). W przedstawieniu nie ma ani konfliktu, wokół którego można by stworzyć oś dramatyczną, ani historii, którą można by opowiedzieć. Nie ma także spójnych tożsamościowo bohaterów. Dominuje postdramatyczna struktura kolażu. Problem w tym, że fala wyobraźni duetu reżysersko-dramaturgicznego rozbija się przynajmniej o dwie potężne rafy. Pierwszą z nich jest niemal całkowita hermetyczność przekazu. Odnoszę wrażenie, że to typ teatru wsobnego, tworzonego dla wąskiego grona, które, zanim zachwyci się występem kolegów, zapozna się z przypisami dłuższymi od dramaturgicznego tekstu. Wówczas może okaże się, dlaczego kommos śpiewany jest po angielsku, mimo że na scenie konsekwentnie pojawia się język grecki, dlaczego publiczność rozbawiać ma wizja chorego pieska grającego na pianinie, dlaczego duch Antygony czyta kwestię z kartki, po co przez scenę przenoszony jest sztuczny łabędź i co z Antygoną wspólnego ma Scarlett O’Hara.
Warto w tym miejscu postawić zatem pytanie o potencjalnego docelowego odbiorcę spektaklu. Kim on jest? Spragniony teatru bydgoszczanin? Teatr Polski to jedyna scena teatralna w ponad trzystutysięcznej Bydgoszczy. Naiwnie jest jednak myśleć, że widz i tak przyjdzie, nawet jeśli nie odczyta sensów przedstawienia, bo nie ma z czego wybierać. Czasy dyrektorowania Pawła Wodzińskiego – pustej widowni i kasy – powinny być przestrogą, że bydgoszczanin raczej wybierze eksodus teatralny w stronę znakomitych scen Torunia, Gdańska, Gniezna czy Poznania, niż da się przekonać do nazbyt odważnych eksperymentów. Trudno liczyć natomiast na to – że jeśli Bydgoszcz zawiedzie – na przedstawienie przyjedzie publiczność z całej Polski. By się o to ubiegać, trzeba spójniejszej koncepcji i znacznie wyższego poziomu artystycznego wykonania. I oto doszliśmy do drugiej z raf, które nie pozwalają, by okręt spektaklu: „wśród burzliwej wichury, wśród fal odmętu mknął daleko, przez szare płynąc morze” (Sofokles, Antygona, tłum. M. Brożek). Twórcy współczesnego teatru dawno już przyzwyczaili widza, że nie musi wszystkiego rozumieć, wystarczy, że spektakl wywoła w nim (posłużę się Witkacym) metafizyczne uczucie. Hartung-Wójciak, dwukrotnie nagradzana na Forum Młodej Reżyserii, z pewnością ma świadomość, że aby tak się stało, oddziaływać musi perfekcyjną formą. Gorzej, jeśli i ta zawodzi. A w Ach, jeżeli przyjdę... zawodzi na wielu płaszczyznach.
Podstawowym zarzutem są elementarne braki techniczne w warsztacie aktorskim widoczne gołym okiem – a raczej słyszalne gołym uchem. Wypowiadane przez kilkoro aktorów kwestie trudne są do wyłowienia i nie jest to tylko kwestia „nieogranej” akustycznie przestrzeni. Szwankuje dykcja i impostacja. Trudności sprawia gra z mikroportem – trzymany zbyt blisko ust powoduje zakłócenia. Jeśli do tego doliczyć niewprawnie maskowane pomyłki w kwestiach, niecelowe zderzenia z elementami scenografii i nader chaotyczną choreografię, z przymrużeniem oka odnieść można wrażenie, że zespół zapragnął oddać w ten sposób wizję klęski polinejkowej armii. Oczywiście, są wyjątki. Wyróżnić należy Małgorzatę Witkowską, która sceniczną charyzmą i głębokim zrozumieniem wypowiadanych słów ratowała już niejeden spektakl na bydgoskiej scenie, Nataszę Aleksandrowitch – nie tylko wiarygodnie interpretowała tekst, ale ponadto była znakomicie słyszalna – oraz Emilię Piech za brawurowe posługiwanie się greką i przejmujący śpiew.
Wśród nielicznych zalet spektaklu wymienić też należy warstwę muzyczną (Piotr Peszat, Bartosz Lisik) i scenografię (Barbara Hanicka), a raczej przestrzeń sceniczną. Z antyczną historią znakomicie współgrały antykizujące elementy architektoniczne auli I Liceum Ogólnokształcącego, która została zaadaptowana na miejsce akcji spektaklu. Plus dla jego twórczyń, że ta korespondencja sztuk została przez nie wykorzystana i ograna. Najważniejszymi rekwizytami przedstawienia są kopia hellenistycznej Wenus z Milo, która w niejasnych okolicznościach traci głowę, oraz pędzący jednorożec. Ten ostatni element scenografii niewątpliwie niełatwy w wykonaniu i montażu w nietetaralnych warunkach, został jednak bardzo słabo wykorzystany.
W spektaklu wyróżnić można dwa nielinearnie prowadzone ciągi semantyczne. Pierwszy dotyczy idei muzeum upamiętniającego obiekty dobrane według niejasnego klucza. Znajdują się w nim nawet bydgoskie pomniki. Po muzeum tym po grecku oprowadza wycieczkę przewodniczka (Emilia Piech). Zabieg ten jest o tyle ciekawy, że nakłada kostium antyczny na „tu i teraz” widza, pozwala wymieszać się narracjom, niwelując mroczną studnię czasu. „Ciepły czerwcowy wieczór” rozgrywa się w jednocześnie w Bydgoszczy i w Tebach. Potem jednak iluzja ta pryska, a szum komunikacyjny narasta, gdy aktorzy snują swoje skojarzenia z antycznym dramatem. Nawiązania do idei muzeum odnajdą się także na kartkach wręczanych widzom, pełnych konceptualnych aforyzmów typu: „to jest instalacja pomnikowa, która upamiętnia wszystkie inne pomniki i kopie, dlatego jest pomnikiem żałobnym i jakimś bez sensu”.
Drugą z osi spektaklu jest motyw żałoby, lamentu, wyrażanego w bardzo różnej formie. Niewątpliwie Hartung-Wójciak postanowiła zignorować klasyczne decorum, nadając niekiedy lamentacjom subwersywny charakter. Chór aktorów rozpacza, cytując z patosem grafomańskie napisy na nagrobkach cmentarza dla zwierzątek. Niezależnie od tego, jak niskich lotów jest ta liryka funeralna, wyśmiewanie czyjejkolwiek, choćby wyobrażonej, rozpaczy po stracie, jest chwytem jeszcze niższym. Nie był to jedyny moment spektaklu, gdy widza konfrontowano z niepokojącym poziomem scenicznego humoru. Można było zatem usłyszeć m.in., że „skremowany papież byłby kremówką” albo że „życie jest nowelą. Nowela to utwór literacki” (dramaturgia – Iga Gańczarczyk).
Narracja Ach, jeżeli przyjdę dać, tak okrutne, moje ostatnie pożegnanie to swoista mapa skojarzeń, przerzucona na scenę bez zbawiennego działania nożyczek. Z pewnością założenie było ambitne – stworzyć godzinny spektakl o różnych odcieniach rozpaczy, żonglując konwencjami, nawiązanymi do kultury wysokiej (np. Szymborska) i popkultury. Poza wspomnianymi już zbyt hermetycznym kodem i chybionym poczuciem humoru, autorki spektaklu zgrzeszyły nadmiarem semantycznym, przez co żadne z ich zamierzeń nie wybrzmiało pełnym tonem. Udowodniły, jak łatwo wpaść w okrutną postdramatyczną pułapkę, jeśli nie jest się Krystianem Lupą.