EN

2.03.2020, 13:14 Wersja do druku

Anioł na srebrnej tacy

“Woyzeck” Georga Buechnera w reż. Piotra Cieplaka w Teatrze Narodowym w Warszawie. Pisze Tomasz Domagała na blogu domagalasiekultury.pl

fot. Krzysztof Bieliński

Znakomitą scenografię Andrzeja Witkowskiego stanowi otwarte czwartą ścianą w kierunku widowni sceniczne pudełko, zbudowane z wysokich lustrzano – kontenerowych ścian. Część zwierciadlana pokryta jest smugami jakiejś wyschniętej już dawno cieczy. Sprawa wydaje się mieć rozwiązanie w scenie rozmowy Doktora z Woyzeckiem o moczu, w której lekarz wypomina swojemu pacjentowi sikanie po ścianie. W pewnym momencie próbuje go nawet przywołać do porządku: „Woyzeck, ty jesteś normalny i ty nie powinieneś szczać na ścianę”. Kiedy jednak widzimy na scenie w rękach Doktora naczynie z oddanym już przez Woyzecka moczem, jest ono puste. Jego mocz jest więc niewidoczny, ale wiemy już, że jest on „normalny”, może więc smugi na ścianach tego scenicznego świata pochodzą od „nienormalnych”, chorych ludzi. Z tego można by wnioskować, że świat, w którym przyszło nam oglądać historię Woyzecka, to świat chory, zarówno od środka (kwestia jakości moczu), jak i od zewnątrz (sama powszechność oddawania moczu, ot tak, na ścianę).

W tej klaustrofobicznej, brudnej przestrzeni rozpoczyna się prolog. Na scenie pojawiają się trzej aktorzy w prywatnych ubraniach – ewidentnie przyszli tu na próbę jakiegoś słuchowiska. Jeden z nich (reżyser) siada pod ścianą, dwaj pozostali z tekstami w ręku podchodzą do mikrofonu i zaczynają próbować ostatnią scenę dramatu Büchnera (jeśli nie liczyć nie wszędzie publikowanej paralipomeny). Aktorzy zaczynają się wczuwać, odgrywać swoje postaci z przejęciem, ale to nie zadowala reżysera. Tłumaczy im, żeby grali „bardziej obiektywnie”, „mniej od siebie, bardziej na biało”. Powtarzają więc scenę, dodając jednak kwestię policjanta z paralipomeny: „Dobry mord, prawdziwy mord, piękny mord. Tak piękny, jak tylko wymarzyć sobie można. Już dawno nie mieliśmy równie pięknego”. U Büchnera scena ta następuje tuż po wyciętej przez Cieplaka wizycie zakrwawionego Woyzecka w Karczmie. Morderca przypomina sobie o porzuconym narzędziu zbrodni i dociera nad staw, żeby je odnaleźć i ukryć. Mówiąc monolog (również wycięty przez reżysera), znajduje nóż, wchodzi do wody i rzuca go daleko. Zaczyna się obmywać z krwi, gdy – jak zapisano w didaskaliach – nadchodzą ludzie. Ludzie ci rozmawiają i tę właśnie rozmowę słyszymy w prologu spektaklu. Wiadomo z niej na pewno, że go nie widzą, słyszą jedynie odgłosy szamotaniny – to rzeczywiście scena dobra do teatru radiowego. Wydaje się, że Cieplak, umieszczając ją w prologu, chciał osiągnąć dwie rzeczy: jedną w zakresie treści, drugą formy. Po pierwsze, chciał nam zwrócić uwagę na to, że historię Woyzecka będziemy śledzić z perspektywy morderstwa już dokonanego, oglądać ją niejako od końca, ale to jeszcze nie wszystko. Brak końcowej paralipomeny sugeruje nam też inny, niż u Büchnera, koniec. Komentarz „nadchodzących ludzi” dotyczy teraz zamordowania Marii, a nie sytuacji Woyzecka w stawie. Można go też czytać na różnych poziomach, nie tylko podstawowym, ale i symbolicznym. Słowa bowiem jednego z aktorów „stęka jakby człowiek umierał” mogą oznaczać nie tyle kres pojedynczego człowieka, ile całej ludzkości, która w osobie najczystszego swego przedstawiciela poprzez zbrodnię sięgnęła dna upadku człowieczeństwa. Po drugie zaś, sytuacja radiowego słuchowiska każe nam, widzom, zwrócić baczniejszą uwagę na to, co się słyszy – jakby ważniejsze było to, co się mówi, a nie to, co się robi. Ale o tym za chwilę. Prolog się kończy, na scenie pojawia się Babcia (Sławomira Łozińska), ale zamiast słynnej büchnerowskiej bajki o biednym dziecku rozpoczyna przewrotną, ironiczną w stosunku do historii Woyzecka i Marii, opowieść Hansa Christiana Andersena o mieszkających w łopianowym lesie ślimakach – „Szczęśliwa rodzina”. Baśń usłyszymy w trzech odsłonach, podobnie jak fragmenty „Apokalipsy św. Jana”, wygłaszane przez Starego Człowieka (Mariusz Benoit), któremu Cieplak zabrał katarynkę, a dołożył grajka-akordeonistę (Jakub Gawlik).

Słowa jednego z aktorów „stęka jakby człowiek umierał” mogą oznaczać nie tyle kres pojedynczego człowieka, ile całej ludzkości.

Na scenę wkracza w końcu tytułowy bohater, Woyzeck (Cezary Kosiński), zwierzając się swojemu przyjacielowi, że ciągle coś słyszy, że to coś idzie za nim, pod nim, że to się przybliża; może to właśnie jest apokalipsa, którą wieszczy Stary Człowiek, a może zło, które już znalazło swoją ofiarę, tylko ona jeszcze o tym nie wie? Zresztą odkrycie tego strasznego fatum, zrozumienie, że na różnych poziomach jest się ofiarą, jest przecież treścią tej tragedii, sam mord jest już tego procesu konsekwencją. Ta niewiedza jest charakterystyczna dla Woyzecka w różnych momentach spektaklu, Büchner z kolei, a za nim Cieplak, pokazują nam ją na różnych płaszczyznach. O tym przecież dokładnie mówi bajka Babci, o tym mówią narracje Kapitana czy Doktora, o tym mówi Biblia oraz sztuka serwowana ludziom na jarmarku, o tym wreszcie – pełna aluzji plotkarska narracja o zdradzie Marii. Weźmy dla przykładu bajkę Andersena: ślimaki są hodowane przez ludzi po to, żeby zostać ugotowane, trafić na srebrny półmisek i zostać zjedzone, upatrują w tym jednak swojej wyjątkowości, gdyż inni mieszkańcy łopianowego lasu nie trafiają do dworu, tak jak one. Co więcej, tego „zaszczytu” doświadczyło już tak wiele pokoleń ślimaków, że obecnie traktuje się go jako przejaw ślimaczej tradycji – ślimaki marzą wręcz o srebrnej tacy. Na szczęście dla nich ludzie wyginęli, w związku z tym dwór popadł w ruinę i tradycja żyje tylko w opowieści. Woyzeck i Maria takiego szczęścia jednak nie mają: ludzie w ich świecie istnieją i “skonsumują” najpierw Marię, a potem – w sensie symbolicznym – Woyzecka.

Jedną z najpiękniejszych scen spektaklu jest moment, kiedy Woyzeck zanurza się w świat jarmarcznego przedstawienia, mimo że ten w okrutny sposób wyśmiewa się z ludzi takich jak on. Woyzeck jednak tego nie widzi. Cieplak bowiem to swojemu bohaterowi jeszcze utrudnia, w przedziwny sposób łącząc postaci z büchnerowskiego jarmarku z bohaterami dziecięcego świata pokolenia Cezarego Kosińskiego, a więc też sporej części widzów. Kluczem byłby tu wielki Żółty Ptak z Ulicy Sezamkowej (u Büchnera – kanarek). Woyzeck jest zachwycony, Kosiński jedyny raz w spektaklu nie kontroluje emocji swojej postaci, widzimy go w stanie naturalnego szczęścia. Jego postać myśli pewnie, że w świecie dziecięcych bohaterów może czuć się bezpiecznie, że oni jedyni traktują go fair… Nic bardziej mylnego: opowieści tych postaci – to, co SŁYSZYMY (po to był radiowy prolog) – są niezwykle agresywne, to klasyczna narracja przemocy wobec takich ludzi jak Woyzeck. To wstrząsająca scena, gdyż widzimy w niej bez obsłonek, jak jesteśmy traktowani, jak podaje się nam truciznę owiniętą w śliczne opakowanie niczym cukierek, jak od dziecka uczy się nas pogardy i nienawiści, przyzwala na podłość wobec innego człowieka.

Napisałem powyżej „narracja przemocy wobec takich ludzi jak Woyzeck”, wypadałoby zatem zapytać wreszcie, kim jest Woyzeck u Cieplaka. Napisać zgodnie z różnymi interpretacjami büchnerowskeigo arydzieła, że to człowiek ostatni w ludzkiej hierarchii, istota najbiedniejsza, najmniejsza – jak chce Robert Piłat w programie do spektaklu, to za mało. W dramacie Büchnera to trzydziestoletni żołnierz, typowe mięso armatnie, „dobry człowiek, ale bez moralności”, jak mówi o nim Kapitan. Cieplak wydaje się mówić, to jest człowiek nieskażony innymi ludźmi, człowiek, który przede wszystkim słyszy, jest otwarty na świat natury, intuicji, uczucia, człowiek, który współodczuwa. Ta empatia stanie się też niestety źródłem jego tragedii –  karmiony okrutnymi i pełnymi przemocy narracjami, w końcu którejś ulegnie. Co ciekawe – nie jednej z tych racjonalnych, ale tej opartej na intuicji i na domysłach. I kiedy wreszcie upewni się o zdradzie Marii, osoby, którą kochał najbardziej na świecie, przystąpi do działania. Na nic tu już Andersen. Woyzeck to też więcej niż „najmniejszy człowiek”, to po prostu człowiek, KAŻDY z nas; współczesny everyman, którego największym problemem wydaje się przesiąkanie od najwcześniejszych lat złem, sączącym się z różnych narracji. Współczesne opowieści (literatura, film, prasa, muzyka popularna, seriale, komiksy) muszą przecież być pełne przemocy i seksu, inaczej nikt by się nimi nie interesował.

Cieplak nie poprzestaje na samym Woyzecku i jego tragedii – poprzez swojego bohatera przygląda się też narracjom obecnym we współczesnej Polsce. Fryzjerstwo Woyzecka zamienia w asystenturę, pokazującą nieobliczalność osób zarządzających armią; eksperymenty Doktora – w bezduszną i pozbawioną empatii „służbę zdrowia”, poświęcającą bez skrupułów dla własnych, niezbyt szczytnych celów życie ludzi i zwierząt, czy niezwykle inteligentnie przechodząc od sytuacji zdradzanego jelenia do kultu polowań na zwierzęta (oraz ludzi). Oczywiście mechanizm jest taki sam: sączenie nienawiści, wskazywanie wrogów oraz brak reakcji na przemoc, o ile nie dotyczy ona „naszych”. Ten świat jest chory, mówi Cieplak, wszyscy sikają na ściany niezdrowym moczem, nawet jedyny w tym świecie „anioł” (choć akurat on mocz ma zdrowy). Lecz już niedługo, nim skończy się spektakl, Woyzeck też będzie chory, może nawet bardziej niż inni. „Miara anioła jest miarą człowieka” powtarza jak katarynka (którą mu zabrano) Stary Człowiek. Jeśli więc “anioł” stał się w tym świecie mordercą – to kim jest człowiek?

Ciekawe w Narodowym jest też to, że twórcy sami świadomie sięgają po opowieść tego samego typu: wszak Woyzeck jest tragedią przemocy i mordu. Cieplak wydaje się pytać ironicznie: a któżby chciał oglądać mój spektakl, gdyby nie było tam zdrady, upokorzenia, przemocy i śmierci? Czy w ogóle możliwy jest dziś sukces książki, filmu, sztuki – o dobru? Ileż było hagiograficznych filmów o świętych, których nikt nie chciał oglądać? Dlaczego tak się dzieje? Dlaczego zło jest tak atrakcyjne, co o tym decyduje? Oczywiście Cieplak – wraz z aktorami i zgodnie z przyjętą konwencją – stara się odciąć nas emocjonalnie od tej opowieści (trzykrotne powtórzenie mordu, „bardziej na biało”). Emocje bowiem wydają się tu najniebezpieczniejsze dla człowieka, a więc i widza, zwłaszcza w napiętej do granic możliwości rzeczywistości społecznej Polski 2020. Od nich – jak uczy nas historia Woyzecka – już tylko krok do tragedii. Ale czy to w ogóle możliwe, czy reżyser może nas uchronić przed tym, co w spektaklu sami zobaczymy, nie bacząc na jego intencje? Czy może nas uchronić przed nami samymi? Przed tym, „co się komu w duszy gra” – wszak Woyzeck poskładał klocki w oparciu tylko o swoją intuicję… Te pytania pozostają bez odpowiedzi.

Tu powinien nastąpić passus o mistrzostwie rzemiosła teatralnego, ale po co pisać o oczywistościach. Zresztą jest to ten rodzaj przedstawienia teatralnego, przy okazji którego w pełni zasłużone pochwały dla twórców powinny ustąpić rozmowie o ważnych i poruszających treściach. Cieplak, Witkowski, Bzdyl, Duszyński, Czepułkowski, Gawlik stworzyli spektakl znakomity. Saporznikow, Łozińska, Benoit, Radziwiłłowicz, Paprocki, Hamerski, Bobrowski, Bułhak, Grycewicz, Ilgner, Jarociński, Kwiatkowska – Zduń, Kwiecień, Mrożek, Paszkiewicz zagrali świetnie. Warto może tylko specjalnie pogratulować Cezaremu Kosińskiemu, że wreszcie otrzymał propozycję na miarę swego talentu i skrzętnie z niej skorzystał, tworząc jedną z najlepszych męskich ról sezonu. Długo nie zapomnę jego skupionej,  ogołoconej z emocji twarzy, skontrastowanej z radością dziecka w scenie jarmarku, czy drżenia jego głosu oraz przerażenia w oczach w finale z nożem. Oby częściej na Placu Teatralnym i przy Marszałkowskiej 8 w takich rolach, panie Cezary!

W epilogu spektaklu Sławomira Łozińska tak kończy swoją zapożyczoną od Andersena bajkę: „Młoda ślimacza para dzierżyła rządy w lesie i miała dużo potomków, ale nie ugotowano ich i nie położono na srebrnych półmiskach; wyciągnęli z tego wniosek, że dwór popadł w ruinę i że wszyscy ludzie na tym świecie wymarli, a ponieważ nikt temu nie zaprzeczył, była to prawda”. Ani Woyzeck z Marią, ani my, widzowie, nie mamy na razie tyle szczęścia. Przemysł gastronomiczny oparty na ślimakach upadł, bo ślimaków nie wystarczyło dla wszystkich, ludzie więc skoczyli sobie do gardeł. Jeszcze się nie wrzucają do garnków i nie podają na srebrnych tacach, ale to już tylko kwestia czasu. Dobranoc Państwu.

Źródło:

domagalasiekultury.pl
Link do źródła

Autor:

Tomasz Domagała

Data publikacji oryginału:

29.02.2020