„Ambasador" Sławomira Mrożka w reż. Jarosława Gajewskiego w Teatrze Klasyki Polskiej w Warszawie. Pisze Piotr Zaremba w „Polska Times”.
Jarosław Gajewski rozumie siłę tekstu Sławomira Mrożka. Aktorom, przede wszystkim Andrzejowi Mastalerzowi, pozwolił zagrać „Ambasadora” jako traktat nie tylko o polityce, przede wszystkim o człowieczeństwie.
Teatr Klasyki Polskiej jest od kilku miesięcy tak zwaną instytucję kultury, co zapewnia stałe finansowanie przez państwo. A jednak wciąż nie ma stałej siedziby. Premiera „Ambasadora” Sławomira Mrożka, wystawionego zaraz po „Epaminondasie” Stanisława Konarskiego, odbyła się w pałacyku w Radziejowicach. Ja oglądałem ten spektakl w dwa dni później w podziemiach kościoła Wszystkich Świętych w Warszawie.
Wciąż ma się więc wrażenie, że teatr jest skazany na występowanie w swoistych, wręcz symbolicznych katakumbach. I że na katakumby jest skazany cały jego zamysł, cała stylistyka. Polega ona na odgrywaniu dawniejszych dramatów w historycznych kostiumach, bez naginania tekstu do współczesnych aktualizacji. Na, jak to pisał kiedyś Erwin Axer definiujący rolę teatralnego reżysera, „rozumnym odczytaniu myśli autora”.
Mrożka mądrości uniwersalne
Obie premiery przygotował reżyser nad reżysery, czyli dyrektor Teatru Klasyki Jarosław Gajewski. W przypadku „Epaminondasa” mieliśmy do czynienia z sięgnięciem po dramat nieodkryty, który nigdy nie był wystawiany na profesjonalnych scenach. W XVIII-wiecznej tragedii pijarskiego mędrca Gajewski poszukał tyleż odniesień do tamtej polskiej historii, co uniwersalnych uogólnień na temat mechanizmów polityki. W szczególności polskiej, ale nie tylko. „Ambasador” to całkiem inna sprawa, dramat jest nam czasowo o wiele bliższy, znany z kilku sławnych inscenizacji, a zarazem uznany chyba ostatnio tylko za świadectwo swoich czasów.
Gajewski uważa twórczość Mrożka za zbiór mądrości jednak uniwersalnych, nawet jeśli znajduje tam zapis dylematów i pytań konkretnej epoki. Z tą intencją zaczął działalność jeszcze fundacyjnego Teatru Klasyki od „Vatzlava”. I teraz postawił na „Ambasadora”.
To opowieść umieszczona w konkretnych realiach Sowieckiej Rosji, nawet jeśli się jej w dramacie nie nazywa. Ambasador zachodniego państwa staje przed dylematem, czy udzielić azylu jej mieszkańcowi, który nie godzi się na stosunek swojego państwa do religii. Zarazem zbiega się to w czasie z niesamowitymi wieściami o tym, co stało się z krajem, który Ambasadora w to ponure miejsce wysłał. Jego misja zdaje się być skończona. Jakie więc jeszcze czeka go na koniec zadanie, wybrane już przez samego siebie?
Czyim ambasadorem jest tytułowy bohater? Piotr Nowak pisze w teatralnym programie, że kraju starej zachodniej Europy. Ale pewne realia (ciemnoskóry sekretarz ambasady Otello, prezydent jako symbol tamtego państwa) wskazywałyby raczej na Stany Zjednoczone. Rozstrzygająca wydaje się utrwalona w liście wypowiedź samego Mrożka, która napisał: „Zacząłem sztukę polityczną, głównie o tym, co dzieje się między US i ZSRR”. Co ciekawe zaczął ją tuż przed rewolucją solidarnościową w Polsce, latem 1980 roku. Ten zbieg okoliczności otworzył dramatowi dostęp do polskich teatrów. Wcześniej Mrożek nie pisał tekstów aż tak mocno wpisanych w konkretny polityczny krajobraz.
Oczywiście wpisanych nie do końca. Prognoza, że USA się rozpadnie, pod wpływem wewnętrznej słabości, nigdy realna nie była. Ale przecież to nie tyle political fiction, co typowo Mrożkowa metafora. Pisarz szukał kostiumu dla symbolicznego starcia między zachodnią wolnością i wschodnim despotyzmem. Jego pesymizm nie znalazł potwierdzenia. Ale czy to pytanie o bilans sił nie powraca na różnych historycznych zakrętach?
Po raz pierwszy wystawił to w listopadzie 1981 roku Kazimierz Dejmek w swoim świeżo objętym Teatrze Polskim. Co w niej znalazł człowiek wciąż uważający się za zwolennika PRL-u, jeśli nie komunistę? Czy decydowało zaufanie do tego autora, niezależne od kontekstów? Tajemnica.
Historia powraca?
To moje sugestywne wspomnienie. Widziałem ten spektakl jako licealista, jeszcze przed stanem wojennym. Byłem porażony. Do tej pory teatr nie przemawiał do Polaków konkretem satyry na łatwych do rozpoznania Sowietów. To był namacalny dowód na to, że wszystko się w Polsce zmienia, luzuje, że mamy rewolucję. Skądinąd zaprzeczającą fatalizmowi tego tekstu.
Podczas stanu wojennego spektakl zdjęto ze sceny, choć jak wynika ze wspomnień znajomych nie od razu. Zarazem w latach 80. grywano go czasem w teatrach pozawarszawskich. Sam Dejmek wrócił do niego w roku 1987. Potem w latach 90., już po transformacji sięgnął po nią w warszawskim Teatrze Współczesnym Erwin Axer uznając za wystarczająco uniwersalną. Jeszcze później zaczął ją pokrywać kurz reliktu epoki. Gajewski się z tym nie godzi, stąd nowa inscenizacja.
Dziś, kiedy mamy poczucie, że historia wraca, zaczyna się powtarzać, i to w kontekście naszego wschodniego sąsiada, z jego historycznym determinizmem i kolektywizmem, uniwersalizm „Ambasadora” daje się bronić podwójnie. Zarazem wsłuchajmy się w ten tekst.
Owszem, Pełnomocnik reżymu wykłada sugestywnie reguły totalitaryzmu. Ale też mamy tu kilka równie sugestywnych dygresji. Przejawem kryzysu starego świata jest tyleż bunt żony Ambasadora, Amelie, co wielka debata o sensie honoru, gdzie oponentem głównego bohatera okazuje się sekretarz Otello. To skądinąd chyba najbardziej sugestywna partia dramatu. Można by rzec, że cała sztuka wraz finałem jest o honorze właśnie. Dostajemy też filozofujące spory Ambasadora z uciekinierem, nazwanym przez autora Człowiekiem. Mrożek pozostawia je otwartymi. Jest bardziej świadkiem niż autorem morałów.
Jeden z recenzentów napisał już, że to tak świetny tekst, że nie ma co go inscenizacyjnie rozbudowywać, uzupełniać czy poprawiać. Zgoda! W realistycznych, choć budujących grozę późniejszych zdarzeń dekoracjach Marka Chowańca (salonik w ambasadzie) postaci w lekko tylko przerysowanych strojach Aleksandry Redy prowadzą między sobą kolejne dialogi. Mamy w pewnym momencie monstrualny globus popychający do przodu zdarzenia. I mamy okno z upiorną poświatą. Patrząc na fantastyczne, a równocześnie całkiem nas przekonujące zdarzenia, cały czas szukamy odpowiedzi na pytanie: na ile to nadal pozostaje aktualne. Odpowiedź jest, bywa, niepokojąca.
Mastalerz rządzi!
To przedstawienie jest wielkim popisem aktorskim Andrzeja Mastalerza jako Ambasadora. Miał wielkich poprzedników: Andrzeja Szczepkowskiego (dwukrotnie u Dejmka) i Zbigniewa Zapasiewicza (u Axera). Jest odrobinę ostrzejszy niż tamci, czasem nadaje swojej postaci groteskowe tony, do czego popycha jego temperament, ale co nie przeszkadza – Mrożek niemal zawsze pisze komediodramaty. I umie z tej groteskowości przejść płynnie do delikatnie dawkowanego tragizmu.
Taką naturę ma z reguły tragizm z czasów dzisiejszych. Mastalerz ma tego świadomość. Swoją postać buduje precyzyjnie, z wielu pozornie oddzielnych detali. Aż do finału, którego patos może zaskoczyć wszystkich tych, którzy na co dzień operują stereotypem: „Mrożek by tego nie wymyślił”.
Jego godnym partnerem okazuje się Dariusz Kowalski w roli Człowieka. To postać bardziej jednorodna, strach przeplata się w nim z godnością kogoś, kto odważył się nawet nie tyle myśleć niezależnie co niezależnie czuć.
Pozostali aktorzy partnerują tej dwójce poprawnie, może najbardziej sugestywnie Maciej Wyczański jako przerysowany, chyba bardziej niż w poprzednich inscenizacjach Otello. Patrząc i słuchając Małgorzaty Mikołajczak (Amelie) i Bartosza Turzyńskiego (Pełnomocnik), trochę tęskniłem za obsadami z Polskiego i ze Współczesnego (proszę zapoznać się z nimi). Te dialogi zasługują na coś więcej niż poprawność.
Ale Gajewski zadbał perfekcyjnie o elementarną klarowność scen i sytuacji, więc nie ma co narzekać. A sztuka nazywa się „Ambasador”. Rola Mastalerza to zdecydowanie jedna z najlepszych kreacji, jakie zdarzyło mi się widzieć w tym teatralnym roku. Zasłuchany w jego niepowtarzalny, nie do podrobienia głos, dostawałem coś, o co zwykle chodzi w dobrym teatrze. Dostawałem traktat o kruchym, ale jednak wartym obrony człowieczeństwie.