"Cudzoziemka" Marii Kuncewiczowej w reż. Katarzyny Minkowskiej w Teatrze Polskim w Poznaniu. Pisze Sławomir Szczurek z Nowej Siły Krytycznej.
Ta historia wrasta w skórę, wchodzi pod nią i uwierając pozostaje niepostrzeżona niczym wejście Róży Żabczyńskiej (Alona Szostak) od strony widowni. Wyraźnie podniecona i podekscytowana kieruje w stronę publiczności wyrazy troski („Wygodnie wam?”) i wdzięczności („Dobrze, że jesteście”). Zachwyca się obecnością dwunastoosobowej orkiestry na scenie – „To jest dla mnie”. Że to prawdziwy teatr, z kurtyną i orkiestrą właśnie. Te słowa okażą się dla spektaklu Katarzyny Minkowskiej prorocze. Jej „Cudzoziemka” to teatr w czystej postaci. Bombonierka.
Wraz z pierwszą kwestią – „Ja się urodziłam za granicą” – Alona Szostak będzie niepodzielnie rządziła na scenie. Przez nieco ponad dwie godziny w głowie miałem jedno: dlaczego Poznań czekał na nią tak długo? Co przez trzynaście lat aktorka robiła w Teatrze Rozrywki w Chorzowie? Dlaczego teatr dramatyczny upomniał się o nią w pełnym wymiarze tak późno lub dlaczego to ona tak długo zwlekała, by związać się z nim na stałe?
W takt przygrywającej muzyki Szostak opowiada słowami bohaterki, ale wyraźnie wspartymi własnymi doświadczeniami, o byciu wszędzie obcą. O zagmatwanych kolejach historii i o determinującym wszystko ruskim akcencie. Ledwie tylko muskając „grania”, dotyka dogłębnie. Nawet w „półrejestrach”, którymi operuje znakomicie. Dociera do nas, że ta kobieta od początku nie miała łatwo, że dla jej późniejszych wyborów i zachowań być może nie sposób znaleźć wytłumaczenia, ale z wątpliwościami co do jednoznacznej ich oceny pozostaniemy do końca. To ten moment, gdy w twarzy rozliczającej się z życiem Żabczyńskiej rozpoznajemy człowieka w pełni samoświadomości. Tego, który dokonał rachunku sumienia. Wie, gdzie zawinił, co zawiodło i czego zabrakło, co potoczyło się nie tak. Potrafi wskazać przyczyny zaznanego i wyrządzonego innym nieszczęścia. Czy jest za późno i czy żałuje?
Wspomnianego nieszczęścia upatrywać należy w podwójnym imieniu bohaterki. Róża Ewelina Żabczyńska. W połączeniu skrajności ukryty został sekret życia cudzoziemki. Tego jak wolała, by się do niej zwracano a jak to czyniono. U Marii Kuncewiczowej czytamy: „Dwa imiona – dwa życia: pierwsze krótkie i prawdziwe; drugie – wymyślone, długie, nadto długie… Pierwsze – kwiat, miłość i nieszczęście. Drugie: szacunek ludzki, honor, powolna śmierć duszy”. Gdy dla świata przestajesz być Różą, masz prawo do zemsty. Na Polsce, na mężczyznach. Cierpienia tych drugich podtrzymywały ją jak alkohol. Na jej twarzy skurczonej od namiętnych uczuć zemsta wymalowała galerię obrazów. Kuncewiczowa dodaje: „zemsta niczego nie uleczy, jest zadaniem śmiesznym, bo winowajca zawsze pozostaje nieznany, mściciel zaś ostrze kary sam przeciw sobie obraca”. I choć można wskazać na prawdopodobne źródło powziętego przez bohaterkę odwetu na wszystkich dokoła (to ten, który powiedział jej, że ma piękny nos), to jednak chwilowe, młodzieńcze zauroczenie mimo wszystko nie powinno stać się powodem aż takiego spustoszenia i trwającego tyle lat nieszczęścia tylu ludzi.
Dowiadujemy się o nich podczas uroczystości pogrzebowej, której zmarła Róża przygląda się i w sposób niepozbawiony humoru komentuje. Ale będziemy też świadkami cięższego kalibru uczuć i obrazoburczych historii członków rodziny. W kontrze do nich usłyszymy: „ja rodzinie siebie złożyłam w ofierze. Oni bardzo dużo ode mnie dostali. Oni będą za mną bardzo płakać”. Jak to w prawdziwym życiu bywa, najbliżsi zaznali ze strony żony i matki wszystkiego co najgorsze i wszystkiego co najlepsze. Najbliższych doceniamy przecież najmniej, bo najmniej musimy się o ich względy starać. Najdrobniejszy gest lub nic nieznaczące słowo ze strony obcego wyżej cenimy niż uwagi członków rodziny.
Nad mężem Ewelina się zlitowała, w jej opinii Adam „to taki flak” bez dłoni. Prawdziwe dłonie posiadała jej wielka nieodwzajemniona miłość, czyli Michał Bądski (Michał Kaleta). Synową określała mianem „naszego pazia”, każe jej nazywać się „Panią Różą”, a z synem rozmawiała przy niej po rosyjsku. O czteroletnim wnuku Krzysiu mówiła, że ma twarz przestępcy, a na wnuczkę zamiast Zuzia wołała Zezulka. Na pogrzebie Jadwiga (Kornelia Trawkowska) rozlicza się bezpardonowo z teściową, nauczyła się od niej jedynie tego, że życie jest twarde, ciężkie i uwierające. Jak więzić w gardle krzyk i jak płakać cicho, by nikogo nie angażować. Jak zachowywać pozory niezależnie od bólu, który się w sobie ma. Jak obarczać bliskich niezadowoleniem z niespełnienia. Gorzki wywód kończy słowami: „nigdy za tobą nie zatęsknię”.
Na Pawła (Mariusz Adamski) – męża swojej córki – Róża zgodziła się, gdyż miał jej nie przeszkadzać w muzyce. Pomagać jej miała Róża. Martę (Monika Roszko) – poczętą po śmierci syna Kazia, w akcie gwałtu, którym mąż chciał przywrócić ją do życia – Żabczyńska sobie „upodobała”. Jako artystka była do niczego. To matka miała ją wszystkiego nauczyć. Stała się spełnieniem jej muzycznych aspiracji. „Twój śpiew to nie jest tylko twoje. To ja cię ćwiczyłam. Ty nawet pracowita nie jesteś”. Zatrważająca jest ta scena „ćwiczenia”, gdy Szostak po swoim wspaniałym śpiewie, żąda od córki „pokaż mi gest!”. Zawłaszcza przestrzeń dla siebie. Nie pozostawiając ani skrawka dla dziecka. Rywalizuje z nią nie tylko jako matka, ale jako kobieta i artystka. O władzę, ostatnie słowo, rację i atencję. Jest surową matką i najgorszą z nauczycielek. W końcu nie wytrzymuje i mówi: „Daj głos!”. Gdy do niej dochodzi „ten głos”, od razu przerzuca odpowiedzialność na córkę: „Ja nie chcę do ciebie tak mówić, ale ja muszę do ciebie tak mówić! Masz to zaśpiewać perfekcyjnie. Ja to robię wszystko dla ciebie” i „zanurz się w tej opowieści o sobie, o mamie”. Zaskakująca jest również historia tego, jak Róża odkryła, że córka posiada wokalne możliwości. Na spacerze w parku na Martę ujadał pies, matka beznamiętnie przyglądała się sytuacji, zareagowała dopiero na krzyk dziecka... radosnym „Ty masz głos!”. Zobaczyła w niej drugą Marię Callas. Wybitna rola Szostak w perfekcyjny sposób unaocznia pomieszanie osobowości bohaterki.
Nawet pogrzebowy porządek określa: „To jest wszystko nie tak”. W życiu przeważnie nie jest tak, jak byśmy oczekiwali. Nie jest powiedziane, że i po śmierci będziemy leżeć centralnie na katafalku pod plafonem (a nie zwykłą lampą), a w ostatniej drodze przygrywał nam będzie pewniej keyboard niźli fortepian. Pochowają nas z niepomalowanymi paznokciami a trumnę ozdobią nie tymi kwiatami, o których za życia wspominaliśmy. Dla Róży liczyły się anemony – symbol samotności. O nich pamiętał jedynie ukochany syn Władyś. Przezabawna jest scena spotkania w kaplicy, gdzie śmiech miesza się z powagą. Pełna uszczypliwych uwag Róży. Wspaniała jest balansująca pomiędzy stanami psychicznymi Szostak, z pełną powagą mówiąca o nowej kochance męża („Ja jej nie znam”) i zadziwiona tym, że córka popala („Marta, Ty palisz?. Chuchnij!”). Męża instruuje: „Podejdź do mnie. Popatrz na mnie i płacz”. Maestrią jest zachęcanie do lepszego ustawienia jej ciała na katafalku. Padające ze sceny „przesuwamy ją”, „śmiało ciągnij”, „siłuje się baba sama, nikt jej nie pomoże”, wywołują salwy śmiechu, które z autentycznym jednak śmiechem nie mają nic wspólnego.
Obrońcą wizerunku matki staje się Władyś (Michał Sikorski). W patetycznej mowie pogrzebowej rysuje obraz wielkiej artystki. Mówi o jej nieustannej obecności w nutach Prokofiewa i Rachmaninowa, w każdym białym i czarnym klawiszu fortepianu. Rozpamiętuje wakacje w Rzymie, podczas których była taka szczęśliwa. Na wspomnienie pierwszego weselnego tańca, do którego syn poprosił nie żonę a matkę, widzimy scenę beztroskiej zabawy, w której Róża jawi się jako osoba do siebie niepodobna. Wspaniała to scena! Władysław zdradza tajemnice udanej relacji z matką: „Trzeba było ją obserwować. Widzieć, jak się zmienia. Mogliście się jej nauczyć”. Wskazuje, że praca nad relacjami w rodzinie w równym stopniu należy do każdego z jej członków. O matkę również trzeba dbać, starać się o jej miłość.
Informacja o gwałcie sprawia, że i Adam (Andrzej Szubski) chce wygłosić swoje racje (każdy tu ma swoją najprawdziwszą prawdę). Scenę symulującą tę sytuację Minkowska podała widzom z niebywałą czułością i intymnością. Mąż Róży wyznaje, iż większość rzeczy działo się w jej głowie i nie miało nic wspólnego z rzeczywistością. Ona sama zaś w zatrważającym monologu przyrównuje się do szmaty, w którą można się wysmarkać. „Co ze mnie zrobiliście?”, „Ja kobietą jestem. Piękną kobietą” – wykrzykuje. Podkreśla, że rodzina bez niej nie doszłaby nigdzie. To ona ich wszystkiego nauczyła, to ona o nich dbała, podawała imbirowe cukierki na gardło. Czuje się odsunięta: „wy jesteście razem a ja jestem samotna”. Rzym wspomina jako miejsce, gdzie leczyła chorą duszę. Tak naprawdę zaś nigdzie nie czuje się u siebie. Mówi o sobie: „Pani jest obca. Zawsze i wszędzie cudzoziemka”. Posuwa się w monologu daleko. Mówi, że nie może umierać, bo nie żyła wcale. Dowodzi, że każda rodzina jest nieszczęśliwa na swój sposób.
Realizacja Minkowskiej to nie jest ani sąd, ani lincz nad Różą Żabczyńską. Nie wybiela jej. Mocny początek nakazuje myśleć, że bliżej jej do samosądu. To obraz skutków społecznych uwarunkowań, życiowej sytuacji i małżeńsko-rodzicielskiej powinności. Wywoływane przez przyczyny niezależnie jakie, kiedyś będące dla bohaterki wszystkim. Nie ma najmniejszego znaczenia fakt, że Michał dziś nie jest taki, jakby się wydawało. Że to już zupełnie inna osoba. Liczą się emocje, które przywołują tamte wspomnienia. Nasza pamięć bywa zwodnicza. Pamiętamy to, co chcemy i tak, jak chcemy. Potrzeba nam jednak w życiu czegoś w oddali, do czego można wzdychać, co można stawiać za wzór, niedościgniony, bo nieistniejący. To tęsknota za innym światem, dalekim od rozczarowań dnia codziennego.
Chwała Minkowskiej i zespołowi młodych ludzi, którzy sięgnęli po literackie arcydzieło Wiernie, acz współcześnie je zaadaptowali (reżyserka wraz z Tomaszem Walesiakiem), nie szukając zbędnych kontrowersji. Mają pomysł na powieść Kuncewiczowej i nade wszystko potrafią wcielić go w życie z zachwycającym efektem. Można by mówić o przeszarżowaniu roli przez Michała Sikorskiego, wskazać na niezmienność gry Moniki Roszko, czy potrzebę rozbudowania scenografii (projekt reżyserki i Łukasza Mleczaka), ale po co? Skoro po trzystu sześćdziesięciu jeden dniach roku ogląda się najlepszą jego premierę. Tego, co zobaczyłem na poznańskiej scenie oczekuję od teatru i jestem pewien, że nie jestem w tym odosobniony. Takiego teatru chcę! Za takim teatrem cały miniony rok tęskniłem. Dość mam „projektów”, „procesów”, „work in progressów”.
Spektakl stoi Aloną Szostak! Jej przechodzenie bezdotykowe, bezszelestne z jednego stanu emocjonalnego w kolejny jest brawurowe. Pozbawione aktorskiej błazenady, ostrych ruchów i nazbyt zarysowanych konturów. Nie wiemy, gdzie zaczyna się Alona a kończy Róża i Ewelina. Wszystkie dobra, jakie posiada aktorka, zostały w umiejętny sposób wykorzystane. Gdy tańczy, śpiewa i gra na fortepianie. Jej bezapelacyjny talent do dramatycznego aktorstwa zachwyca, rozbłyska i trwa przez każdą sekundę przedstawienia.
Maria Kuncewiczowa
„Cudzoziemka”
scenariusz: Katarzyna Minkowska, Tomasz Walesiak
dramaturgia: Tomasz Walesiak
reżyseria: Katarzyna Minkowska
Teatr Polski w Poznaniu, premiera 9 października 2021, obejrzany spektakl: 27 grudnia 2021
występują: Barbara Krasińska, Monika Roszko, Alona Szostak, Kornelia Trawkowska, Mariusz Adamski, Michał Kaleta, Michał Sikorski, Andrzej Szubski
Sławomir Szczurek – filolog polski, absolwent Laboratorium Pedagogiki Teatru, od 2016 roku związany z Nową Siłą Krytyczną.