„Alaska” Konrada Hetela w reż. Radka Stępnia, spektakl dyplomowy studentów Wydziału Aktorskiego Akademii Teatralnej w Warszawie. Pisze Piotr Zaremba w „Polska Times”.
W podsumowaniu roku nazwałem „Alaskę” najdziwniejszym spektaklem roku. Dopuszczam myśl, że autorzy, dramaturg Konrad Hetel i reżyser Radek Stępień robili sobie jaja z moich wyobrażeń o cywilizacyjnych dylematach. Ale mnie nie agitowali. I zaciekawili – samym tekstem i potoczystym wykonaniem przez studenckie kombo.
Spektakl „Alaska” wystawiony pod koniec roku 2022 w Collegium Nobilium przez studentów obecnego IV roku warszawskiej Akademii Teatralnej kryje niejedną tajemnicę. Zdaje się nie mieć autora. Podobno tekst tworzył dramaturg Konrad Hetel z młodymi aktorami na próbach, reżyserował Radek Stępień. Akcja dzieje się w realiach świata anglosaskiego. Czy tytułowej Alaski? Ciężko powiedzieć, jeśli skojarzenie z szalejącą śnieżna burzą na zewnątrz nie wystarczy.
W podsumowaniu roku nazwałem go najdziwniejszym spektaklem, co nie jest zarzutem ani krytyką. Ten mój epitet wywołał nawet na Facebooku małą dyskusję z udziałem samego reżysera. Akcja dotyka istotnych cywilizacyjnych dylematów współczesności w konwencji trochę bajki, trochę horroru. Tylko przez chwilę czytamy ją jako konstruowaną serio – w skali 1:1.
O czym to jest?
Rzecz dzieje się w tajemniczym szpitalu, gdzie dobrowolny samobójca czeka na spełnienie umowy przewidującej jego eutanazję, najwyraźniej prawnie już nieograniczoną. Skądinąd powód tej decyzji nie jest do końca jasny. Z kolei pewna dziewczyna zgłasza się do tego samego szpitala dokonać aborcji. Powodem jest zdrada jej chłopaka. Oboje są nawiedzani przez ludzi z ich świata, ale także przez komiwojażera polującego na narządy, a w końcu i przez egzekutorkę eutanazyjnego kontraktu. Galeria postaci w miejscu dziwnym i odciętym od świata zachowuje się coraz bardziej zgodnie z konwencją upiornego snu. Historia samobójcy osiąga swój finał. Ta druga pozostaje w zawieszeniu.
„Najdziwniejsze” mniej odnosi się do samej fabuły, choć wiele scen epatuje zaskoczeniem czy niepełną czytelnością. Nie jest ona z pewnością stricte realistyczna, ale we współczesnym teatrze to raczej standard. Zdziwienie odnosi się do wymowy. Ja to nazywam na własny użytek „wymową otwartą”. Każdy może zbudować na własny użytek skrajnie odmienne wrażenia i wnioski.
Coś takiego niby występuje we współczesnej sztuce (ostatnio dla przykładu według mnie w filmie Rubena Östlunda „W trójkącie”). Ale choć odejście od gorsetu realizmu powinno takim wymowom sprzyjać, jest to rzadkie, bo twórcy odczuwają wielką potrzebę opowiedzenia się, zamanifestowania. W przypadku „Alaski” ja sam dopuszczam wszystko. Nawet to, że Radek Stępień robi sobie z moich domniemanych odczuć jaja. Tyle że robi to inteligentnie, to można by rzec swoista gra.
Tradycjonalista dopatrzy się w tej grze być może jałowej, postmodernistycznej zabawy formą. Ale zarazem panowie Hetel i Stępień podchodzą do wątków znanych nam z dziesiątków historii, tych prawdziwych i tych literackich, jak mi się zdaje bez żadnej wstępnej tezy. Dlatego w tej trochę szkatułkowej opowieści każdy może znaleźć coś dla siebie. Także i ja znalazłem tu garstkę swoich obaw i swoich interpretacji (a jestem raczej konserwatywny). Czy zostałem poddany iluzji? Możliwe. Ale przecież nikt mi tu przynajmniej nie narzucał jak myśleć. Pozwalano patrzeć na bohaterów swobodnie, osądzać ich po swojemu.
Jeśli to zabawa… Cóż, trudno, przeboleję to jakoś. I będę pamiętał, że w paru momentach doznałem wrażenia: „jakież to celne i prawdziwe”. W jednym, dwóch przeszedł mnie dreszcz lekkiej grozy. Choć były też momenty, kiedy całkiem na zimno myślałem sobie: Cóż, prawie tak to jest zręczne jak dawne „Miasteczko Twin Peaks” Davida Lyncha. Który to serial, genialny formalnie, był jednak pastiszem wszystkiego, z metafizyką na czele.
Wciąga, nie tylko bawi
Przeszkadzało mi jedno. Widownia, w części środowiskowa, siedzieli na niej także koledzy występującej ekipy, odbierała „Alaskę” jak szampańską komedię. Możliwe, że kontekst towarzyski wzmacniał jeszcze gotowość do rechotu. Ja skądinąd miałem w kilku momentach wątpliwości, czy sam tekst nie zmienia się w nadmierną błazenadę – jak w scenie egzorcyzmów przeprowadzanych przez sfrustrowanego, pozbawionego wiary księdza Lou, dawniej satanistycznego muzyka. Ale zarazem… Także i tę sytuację można było czytać na rozmaite sposoby. Więc odruchowo uwalniałem twórców od cięższych wyroków.
Było za to dla mnie naprawdę czymś zabawnym, kiedy Joe reprezentujący firmę handlującą organami zachęcał samobójcę Bena do podpisania kontraktu przy pomocy… tańca. Prawda, to humor smoliście czarny, ale choćby po „Sensie życia według Monty Pythona” nie ma sensu ukrywać: takie rzeczy mnie bawią.
Ciężko mi za to było się śmiać (a większości widowni nie), kiedy jedna młoda kobieta odwodziła drugą od aborcji – będąc skądinąd pośrednią przyczyną tej decyzji. Czy tak to planował duet twórców, pojęcia nie mam. Napisane to akurat nie zostało, jak mi się zdaje, jako coś zabawnego. Choć może padam ofiarą mistyfikacji. Skądinąd komedia i dramat pozostają w naszej cywilizacji w trwałym uścisku od dobrych kilkuset lat. Co z tego rozumieli, jak to interpretowali młodzi aktorzy, podobno współtwórcy spektaklu, tym bardziej nie wiem.
Powiem szczerze i ten tekst, i jego zgrabne, potoczyste, nawet jeśli w paru momentach zbyt kabaretowe wykonanie przez aktorów, z niepokojącą muzyką Dobrawy Czocher w tle, mnie po prostu zaciekawiły. To w dzisiejszym teatrze, bardzo przewidywalnym, przez zideologizowanie, ale i przez rozmaite inscenizacyjne maniery, już całkiem dużo.
Piszę, że wykonanie było zgrabne. Wprawdzie nie rzuciło mnie na kolana aż taką aktorską dojrzałością jak kilka spektakli Akademii z poprzednich lat („Grając Balladynę” w reżyserii Jana Englerta czy „Miejsca sprawy i ludzie” przygotowane przez Annę Bluszcz). Ale miałem poczucie, że oglądam zgrane, świadomie tego co pokazuje, przecież studenckie kombo.
Hubert Łapacz (samobójca Ben), Hubert Woliński (tańczący Joe) czy Piotr Napierała (miałki podrywacz Dan) to moi faworyci, ale właściwie wszyscy trzymali poziom. Wymieniam więc pozostałych: Maciej Czerklański (Ted), Maria Janczewska (Mimi), Paulina Matusewicz (Olivia), Katarzyna Zając (Molly), Kaja Zalewska (Gerda), Artur Zudzin-Wiśniewski (Lou) – chyba zdaliście egzamin.