Rybotycka niewiele się zmienia, właściwie trudno mi rozróżnić Beatę Rybotycką z moich studenckich lat, kiedy biegałem do Teatru STU na kolejne spektakle, przeprowadzałem z panią Beatą pierwsze rozmowy, do tej z ostatniego spotkania. Głos, talent, uroda, kobiecość – pisze Łukasz Maciejewski w AICT Polska.
PO DRUGIEJ STRONIE TĘCZY
„Pogoda czasu niechaj będzie z tobą” – pisał Jarosław Iwaszkiewicz w „Mapie pogody”.
Beata Rybotycka: pogoda czasu. Z tym mi się kojarzy. Z pogodą, która jest zmienna, przemijająca jak wszystko, ale jest także stała, ma określony czas, miejsce, przyzwyczajenia, oswojone wiosny i zimy. Jest bo jest.
Rybotycka niewiele się zmienia, właściwie trudno mi rozróżnić Beatę Rybotycką z moich studenckich lat, kiedy biegałem do Teatru STU na kolejne spektakle, przeprowadzałem z panią Beatą pierwsze rozmowy, do tej z ostatniego spotkania. Głos, talent, uroda, kobiecość.
Dwa żywioły, dwa równoległe żywioły dominujące w aktorstwie Rybotyckiej. Po pierwsze, muzyczność, także muzyczność na życie. Nawet kiedy nie śpiewa, a jest przecież znakomitą aktorką dramatyczną, Rybotycka jest muzyczna. To mieści się w ciele.
Jan Peszek opowiadał mi kiedyś, że aktorzy „muzyczni”, rozumiejący muzykę, żyjący muzyką, potrafią wczuć się lepiej w słowo, celniej owo słowo zrozumieć. Słowo w teatrze, słowo w życiu. Tak działa muzyka.
Beata Rybotycka, aktorka z tysiąca i jednej piosenki, jest muzyczna. Także milcząc, czytając wiersze, opowiadając. Muzyczność czyli pogoda.
Rybotycka to pogoda, nawet jeżeli się ściemnia, deszczowo jest, całkiem chłodno. Ma tę pogodę w sobie. I to jest drugi żywioł Beaty. Pogoda czasu w pogodzie ducha. Poczucie humoru i promienność, czy raczej promienistość.
Tyle razy oglądałem Rybotycką w STU, tyle razy. I zawsze było podobnie. Dowcip w genach, w żyłach, w krwiobiegu. I ona, aktorka, pieśniarka (nie lubię słowa piosenkarka, brzmienia tego słowa), zupełnie niewstydząca się tego dowcipu, przeciwnie, przemycająca go do utworów retro, do Fredry i do Zbigniewa Książka. Wszędzie gdzie tylko możliwe i dramaturgicznie uzasadnione.
Beata uśmiechnięta, z jakimś prastarym wschodnim zaśpiewem, na tyle subtelnym, że ledwie wyczuwalnym, z dystansem do darów losu, urody, figury i talentu. Rybotycka na poważnie puszcza oko Rybotyckiej swawolnej. Dwa żywioły Beaty. Wzajemnie się dopełniają.
***
„Aktorskie twarze Krakowa” to jest także cykl o miejscach.
O Krakowie – miejscu. Zawsze o to pytam moich rozmówców, pytam uporczywie. Gdzie się spotkamy, a potem, w trakcie rozmowy, które miejsce jest najważniejsze.
Bywa różnie, czasami pytajnik, czasami trudna sztuka wyboru, Planty albo Pawilon Czapskiego, Kazimierz lub Błonia. Tak sobie wybieramy. W przypadku Beaty Rybotyckiej nawet przed rozmową nie miałem żadnych wątpliwości, że wybór padnie na Teatr STU.
Rybotycka to aktorski filar „STU”, twarz Krakowa i twarz Sceny STU. Gertruda i Podstolina, girlsa z błyskiem oku i futrzana macierzyńskość, Judy Garland i artystka śpiewająca kompozycje Kantego-Pawluśkiewicza, Turnaua, Preisnera.
Gospodyni w „Weselu” w reżyserii Krzysztofa Jasińskiego i gospodyni tego miejsca.
Teatr STU: blisko Wawelu, Wisły, Muzeum Narodowego, Błoni, kina Kijów i nieśmiertelnego „Jubilata”. Dla wielu ulubiony fragment Krakowa. Dla mnie również.
Przed naszą rozmową, przemierzając w towarzystwie Beaty Rybotyckiej kulisy teatru, wewnętrzną tkankę miejsca, tę tkankę, która niedostępna jest raczej dla widzów – z wewnętrznymi schodami, granatowozimnymi kafelkami, zamkniętymi i otwieranymi drzwiami (dawno już się pogubiłem w tym labiryncie), przywoływałem z pamięci kreacje Rybotyckiej zagrane w tym miejscu: zarówno te oglądane dawno temu, jak i najnowsze. I fazy życia, fazy losu. I śpiew, śpiewanie, które jest tego losu klamrą. Bo owe dwa żywioły w aktorstwie Beaty Rybotyckiej nie mogą współistnieć bez siebie. Aktorstwo to śpiew, i odwrotnie.
Pomyślałem również o „Wędrowaniu” Wyspiańskiego, tryptyku w reżyserii Krzysztofa Jasińskiego z „Weselem”, „Wyzwoleniem” i „Akropolis”, a niezamierzenie trawestując tytuł, powędrowaliśmy do celu. Do miejsca, w którym teatr stał się opowieścią o życiu. O życiu w teatrze. I o życiu w tym miejscu. Jedynym. W Teatrze STU.
***
Za mną trzydzieści pięć lat pracy zawodowej, z czego trzydzieści trzy lata spędziłam w „STU”. Po studiach otrzymałam propozycje etatów ze Starego Teatru i ze „STU”, wybrałam wtedy „Stary”. Po dwóch latach, Krzysztof Jasiński zaproponował mi rolę Kordulli w „Panie Twardowskim” z Andrzejem Zauchą. Tak się zaczęło.
Prawdziwa „pani na włościach” – znającą wszelkie zakamarki, tajemnice.
Nie bardzo. Do dzisiaj nie wiem nawet, jak zapalać światło na scenie. Wszyscy wiedzą, ja nie bardzo. Nie skupiam się na tym.
Kilka lat temu, Krzysztof Jasiński, mówił mi w wywiadzie: „W moim gabinecie stoi stylowy, znany z „Benefisów”, fotel. Wierzę, że kiedyś któreś moje dziecko (artystyczne?), z prawego albo nieprawego łoża, zasiądzie na tym fotelu i z uśmiechem poprowadzi STU w kierunku następnego STU-lecia”.
Jesteśmy między jubileuszami. Wczoraj fetowaliśmy pięćdziesiąte ósme STU-lecie STU, a dzisiaj wieczorem zagramy po raz dwieście pięćdziesiąty „Hamleta”. To będzie wzruszające przeżycie – debiut(fr. début), pierwszy występ na scenie, estradzie bądź w... kolejnego Hamleta, zagra go Antoni Sztaba, w roli Gertrudy po raz pierwszy Urszula Grabowska, nasza niegdysiejsza Ofelia, ale ponieważ to będzie wyjątkowy spektakl, rozpocznie go Radosław Krzyżowski, nasz Hamlet z premiery, wprowadzający do roli kolejnego młodego aktora.
Wspomnienia. Recenzja z „Hamleta” była jedną z pierwszych recenzji teatralnych, jakie napisałem, na początku studiów jeszcze. Mam wciąż ten tekst w komputerze. Pisałem wówczas: „To „Hamlet” w bardzo atrakcyjnej formie, pokazany w błyskotliwej konwencji, ale bez zbędnych udziwnień. W spektaklu wykorzystano zachwycające efekty specjalne: orbitujące ponad widownią lasery, oryginalną oprawę świetlną, były także z hukiem przecinające scenę grzmoty i pioruny. Stałym elementem przedstawienia stała się woda wręcz wylewająca ze specjalnego, ogromnego basenu. Zmoknięty Hamlet walczył z żywiołem wodnym prowadząc dialog z duchem Ojca (głos Jerzego Treli), a Ofelia w jednej z najbardziej dramatycznych scen spektaklu na oczach widzów zanurzyła się w mokry odmęt. Prawdziwe były także wielkie szczury wywołujące pewien popłoch wśród pań”.
Szczurów już nie ma. Reżyser powtarzał, że to byli najdrożsi aktorzy. Trzeba było te szczury utrzymywać, tresować. Szczurów nie ma, ale poza tym konstrukcja spektaklu się nie zmieniła. To jest w pewnym sensie domena „STU”. Role najczęściej są dublowane, czasami zamieniane. Metryka jest przecież nieubłagalna, tyle że wszystko odbywa się u nas bezkolizyjnie. Grzegorz Mielczarek przygotował do roli Wierchowieńskiego w „Biesach” kolejnego aktora, ja również pożegnałam się z jedną z moich ulubionych ról, Marią Lebiadkin w tym samym przedstawieniu, ale na przykład w „Zemście” od dwudziestu lat jestem Podstoliną, a Papkinem mój przyjaciel jeszcze ze studenckich czasów, Łukasz Rybarski. Chociaż pewnie za jakiś czas trzeba będzie pożegnać się i z tą rolą, podobnie jak wcześniej, po dwunastu latach, pożegnałam się z moją ukochaną Judy Garland w spektaklu „Na końcu tęczy”.
***
Gliwiczanka, Ślązaczka, dumna ze swoich korzeni. Ulubiona studentka, potem asystentka i przyjaciółka Marty Stebnickiej. Pierwsze zawodowe lata spędziła w Starym Teatrze, zagrała w kilku głośnych spektaklach – Katarzynę w „Płatonowie” Antoniego Czechowa w reżyserii Filipa Bajona, Małkę w „Słuchaj, Izraelu!” Jerzego Stanisława Sito w adaptacji Jerzego Jarockiego, Eliantę w „Mizantropie Molière’a w inscenizacji Krzysztofa Nazara czy Herminę w „Wilku stepowym” Hessego.
Od zawsze śpiewająca, była wschodzącą gwiazdą „Piwnicy pod Baranami”, kiedy zaprosił ją najpierw do STU, a potem do wspólnego życia, Krzysztof Jasiński. Przygoda ze Teatrem Scena STU rozpoczęła się od wspomnianej w naszej rozmowie, brawurowej Kordulli w „Panu Twardowskim”, potem Rybotycka nie pozwoliła już o sobie zapomnieć: „Plac Merkurego” Konstantego Ildefonsa Gałczyńskiego w reżyserii Marty Stebnickiej, „Sztuka kochania. Sceny dla dorosłych” Zbigniewa Książka, Podstolina w „Zemście” Aleksandra Fredry, Winnie w „Szczęśliwych dniach” Samuela Becketta, Maria Timofiejewna Lebiadkin w „Biesach” Fiodora Dostojewskiego, Julia w „Sonacie Belzebuba” Stanisława Ignacego Witkiewicza, Gospodyni w „Weselu” Wyspiańskiego, Anfisa w „Trzech siostrach” Czechowa, „L do L” Ewy Lipskiej i Stanisława Lema, Gertruda w „Hamlecie” Williama Szekspira i Gertruda w „Błękitnych krewetkach” Jacka Cygana, Anna w „Rewizorze” Mikołaja Gogola, Goplana w „Balladynie” Juliusza Słowackiego, Fräulein Schneider w „Cabarecie” Johna Candera, Judy Garland w „Na końcu tęczy” Petera Quiltera – wszystkie spektakle w reżyserii Krzysztofa Jasińskiego.
Okazjonalnie współpracowała z innymi teatrami: Ludowym i Teatrem im. Słowackiego w Krakowie, z Teatrem na Woli i z Teatrem Kamienica w Warszawie, grała w kinie, w Teatrach Telewizji i w Teatrze Polskiego Radia, od lat pojawia się w wykonywanych na żywo programach muzycznych, występując z Jackiem Wójcickim, Konradem Mastyłą, Zbigniewem Preisnerem, Jackiem Cyganem, Andrzejem Poniedzielskim.
STU to jednak bez wątpienia najważniejsze miejsce, jedyny właściwy adres Beaty Rybotyckiej.
Trzydzieści pięć lat w teatrze i na estradzie, trzydzieści pięć bardzo pracowitych lat. A przecież zarówno pamięć widza, jak i pamięć aktora nie jest nieograniczona. Niektóre rzeczy pamiętamy lepiej, inne słabiej. Pani biografia artystyczna liczy kilkadziesiąt pozycji.
Są spektakle, które zostają z nami na zawsze, są i takie, z których nie pamiętam nawet słowa. Kamieniami milowymi były dla mnie na pewno spotkania z Beckettem – Winnie w „Szczęśliwych dniach” i z Judy Garland w „Na końcu tęczy” Quiltera.
Przeboje Garland mają w repertuarze wszyscy wielcy, lista jest długa: począwszy od Elli Fitzgerland, poprzez Billie Holiday, Barbrę Streisand, Franka Sinatrę, na Norah Jones kończąc. Z kolei najsławniejszy hit Judy, czyli „Somewhere Over the Rainbow” z filmu „Czarnoksiężnik z krainy Oz”, został uznany za najpopularniejszy filmowy przebój wszech czasów. Na temat Judy powstają ciągle nowe dokumenty, filmy, sztuki teatralne. Pani zagrała schyłkową Garland – aktorkę, która nie może już żyć bez leków. Towarzyszy jej piąty mąż i opiekun – Mickey Deans, oraz Anthony Chapman, wieloletni akompaniator i przyjaciel.
Quilter mówi w tej sztuce nie tylko o samej Garland, ale w ogóle o losie artysty. Pokazuje ile tak naprawdę kosztuje każdorazowe wyjście na scenę. Dla Judy była to zawsze walka na śmierć i życie. W sztuce błaga męża, żeby odwołał koncert, bo nie ma siły wystąpić, jest chora. Wtedy słyszy, że musi śpiewać, musi zarabiać, spłacać długi. Na pięć minut przed koncertem Judy jest jeszcze wrakiem człowieka, ale kiedy staje na scenie i zaczyna śpiewać – przeistacza się, promienieje, znowu jest gwiazdą.
W „Szczęśliwych dniach” w reżyserii Krzysztofa Jasińskiego, teatralny Beckett chyba po raz pierwszy się uśmiechnął. A dzięki pani Winnie, ów uśmiech miał w sobie także ślady depresji, dojmującej samotności. Krzysztof Jasiński w rozmowie ze mną, tak wspominał waszą współpracę: „Beckett towarzyszy moim poszukiwaniom od lat. Realizację „Szczęśliwych dni” planowałem dawno temu, tuż po publikacji dramatu w „Dialogu”, jeszcze w tłumaczeniu Adama Tarna. Najpierw zagrania Winnie odmówiła mi Beata Tyszkiewicz, potem Anna Polony, poczekałem więc na Beatę Rybotycką. Początkowo Beata bała się tego zadania, uważała że jest za młoda na Winnie. To nieprawda. W trakcie prób Rybotycka odnajdywała w sobie zadziorne dziecko i smutną staruszkę, a ja czuwałem nad tym, żeby żaden z jej aktorskich gestów nie wypaczył sedna wybitnego dramatu Becketta. Opłaciło się. Mamy teraz satysfakcję, że na spektaklu, który zebrał znakomite recenzje, również od wstrzemięźliwego zazwyczaj Towarzystwa Beckettowskiego, mamy same komplety. To nie są czary”.
Po rezygnacji z etatu w Starym Teatrze przez kilka lat w ogóle nie pojawiałam się na scenie. Wydawało mi się wtedy, że teatr przestał mnie interesować. To był dla mnie czas piosenek, „Piwnicy pod Baranami”, podróży zagranicznych. Ale w końcu, dzięki propozycjom Krzysztofa, wróciłam. I na szczęście. Uwielbiam wszystkie role, ale największym wyzwaniem była rzeczywiście Winnie w „Szczęśliwych dniach”. Nie przypuszczałam, że kiedykolwiek zagram w sztuce Becketta. Próby były długie i mordercze, a reżyser okazał się, jak zwykle, bardzo wymagający i konsekwentny. W pewnym momencie wydawało mi się nawet że spotkanie z Beckettem zakończy się naszym rozwodem, ale na pewno warto było przez to wszystko przejść. Przez lata mogłam grać na zmianę Judy i Winnie. To dopiero duet.
***
Zawsze w wywiadach poprawia pani dziennikarzy: Ślązaczka, nie „krakuska”.
Kiedy tytułowano mnie per „artystka krakowska”, czułam się dziwnie. Ja nie czułam się krakowianką, Kraków nie jest łatwy, środowisko bywa hermetyczne, trudno znoszące ludzi napływowych, dlatego sercem wciąż czuję się w większym stopniu Ślązaczką z Gliwic, niż krakuską. Inna rzecz, że w Krakowie mieszkam dłużej niż w Gliwicach. Z czasem udało mi się też oswoić miasto, polubić je. Lubię odwiedzać „Lożę” Krzysztofa Nowosada w Rynku, bo tam kochają artystów, bankietuję na Gertrudy 21 u moich przyjaciół- państwa Baranów. „Pod Baranem” jest najlepsza kuchnia w mieście.
Przyglądam się Krakowowi i chyba dzisiaj lepiej to miasto rozumiem. Pamiętam zdanie, które usłyszałam od Piotra Skrzyneckiego: „Kiedy chodzisz, patrz się do góry, przyglądaj się miejscom, ludziom, nie trać czasu na bezmyślność”. Staram się tak robić.
Wychowałam się jednak w Gliwicach, wciąż mam tam najbliższą rodzinę, mamę, brata, bratową, staram się ich odwiedzać. Nieżyjący już tato pochodził co prawda ze Wschodu, ale mama jest rodowitą Ślązaczką z Mikulczyc.
Stereotyp pracowitej i schludnej Ślązaczki każe przypuszczać, że pani mąż, Krzysztof Jasiński, nie może w domu narzekać.
Przeciwnie, Krzysztof twierdzi, że jestem matrymonialnym oszustwem. Nie jestem typową Ślązaczką. Nie gotuję zbyt często, a kiedy widzę, że firanka jest źle powieszona, wcale nie rzucam wszystkiego, żeby natychmiast ją poprawić. Mama powiedziała mi kiedyś: „Nie przyznawaj się dziecko, że umiesz za dużo, bo potem będziesz to robiła przez całe życie”.
W spektaklu „Błękitne krewetki” jako aktorka szykująca się do roli Gertrudy w „Hamlecie” śpiewa pani poruszający tekst Jacka Cygana: „Przeglądam się w lustrze / Już istnieje czas / Przeglądam się w lustrze / A lustro odkłada / W swoich szufladach /Mój uśmiech ciut gorzki / Mą sukienkę w groszki / Szczęście pod powieką / Jestem w kwiecie wieku”.
Resentymenty są mi raczej obce. Frustracja, narzekanie na los, to nie moja bajka. Mam śląski stosunek do życia. W życiu ważne jest życie. Tak zostałam wychowana. Miałam cudowny dom, i rodziców, którzy wychowywali mnie tak, że nawet tego nie zauważyłam. Oczywiście, mogłabym żałować, że – jeszcze! – nie zagrałam dobrej, roli charakterystycznej w polskim kinie, chociażby u Jana Jakuba Kolskiego. No, nie zagrałam, ale poza tym, los i tak hojnie mnie obdarował. Mogę spokojnie pracować, w miejscu, które daje mi szeroką gamę możliwości i osobowościowy płodozmian: raz jestem staruszką w „Trzech siostrach”, nazajutrz wielką gwiazdą, Judy Garland, śpiewającą „Somewhere Over the Rainbow”. To w tym zawodzie najpiękniejsze. Możliwość mierzenia się z różnymi postaciami, stanami, emocjami, tak dalekimi od naszych własnych. Teraz próbujemy „Sługę dwóch panów” Goldoniego. Commedia dell’arte – znowu coś nowego. I gram rolę męską. Kucharza”.
***
Wiele lat temu, powiedziała mi pani w jednym z wywiadów, że pływa lepiej niż śpiewa. Ktoś dał to na tytuł i poszło w świat. Trochę mi teraz głupio.
Niepotrzebnie, ja naprawdę bardzo dobrze pływam.
Wierzę na słowo, ale śpiewa pani najlepiej. Dwie solowe płyty tylko, za mało, ale także mnóstwo nagranych i śpiewanych piosenek, pieśni, humoresek, coverów. Domyślam się, że część wielbicieli Beaty Rybotyckiej – wokalistki, może nie znać większości pani ról teatralnych.
Stoję na dwóch nogach. Jedna to teatr, druga, równie ważna – śpiew, śpiewanie. Zawsze lubiłam śpiewać, już jako dziewczynka. Gorzej było z recytacjami, z mówieniem, to mnie peszyło – a śpiewanie nie.
Zaczęłam jednak śpiewać na poważnie późno, dopiero kiedy zaangażowałam się do „Piwnicy pod Baranami”. Zrezygnowałam wtedy z etatu w „Starym”, skupiłam się na muzyce. I w „Piwnicy…” nauczyłam się najwięcej. Cały czas czuwała nade mną Marta Stebnicka, moja mistrzyni, od której uczyłam się stylu, piosenki fin de siecle’owej. Najpierw była moją profesorką, potem zostałam jej asystentką, to było czterdzieści lat przyjaźni. Marta zmarła cztery lata temu, w pięknym wieku 95 lat, i w zasadzie do końca miałyśmy bliski kontakt, była żywa, zainteresowana kulturą. Dzwoniła do mnie, wzmacniała, polecała książki, wystawy. Dzięki Marcie uwierzyłam w siebie.
A jak znalazła się pani w „Piwnicy pod Baranami”?
Przypadek, czysty przypadek. O dziwo, „Piwnica pod Baranami”, ta słynna „Piwnica…”, nie bardzo mnie interesowała kiedy byłam studentką. W ogóle tam nie bywałam, nie chodziłam. Zaczęłam jednak występować w „Starym”, z kolegami z teatru chodziliśmy do „Vis-a-vis”, czyli do „ZVisu” na Rynku. Tam poznałam pana Piotra Skrzyneckiego.
W teatrze graliśmy wtedy zabawny spektakl „Tęsknota za Frisco” z piosenkami Tuwima. Reżyserował Jurek Fedorowicz. Graliśmy to w Sali Modrzejewskiej, a śpiewali m.in. Małgosia Hajewska-Krzysztofik, Ula Kiebzak, Beata Malczewska, Rafał Jędrzejczyk, Marek Litewka, Leszek Świgoń, no i ja. Po jednym ze spektakli, usiedliśmy w „ZVisie”, i naraz pan Piotr zapytał mnie, czy nie zaśpiewałabym w kabarecie w najbliższą sobotę, bo mają trudną sytuację, sami faceci, wszystkie artystki nagle się pochorowały. Zdziwiłam się i odmówiłam. Odpowiedziałam, że nie mam repertuaru i nie wiem, co mogłabym zaśpiewać. Bo ja wtedy w swoim repertuarze miałam jedynie piosenki turystyczne, śpiewane z gitarą, przy ognisku, a z tym się „Piwnica” nie kojarzyła na pewno. No więc odmówiłam.
Tej rozmowie przysłuchiwał się jednak siedzący trochę dalej Janek Nowicki, który, można powiedzieć, załatwił mi wtedy przyszłość. Janek powiedział bowiem: „Jak to nie masz repertuaru, śpiewacie przecież Tuwima w „Starym”, to wystarczy.
No i rzeczywiście wystarczyło. Wystąpiliśmy z Rafałem Jędrzejczakiem jako support, wykonując piosenkę „Kwiaciarka – to ja piękna Carmencita”, no i zaiskrzyło.
Wkrótce potem zaczęła się moja współpraca z Grzegorzem Turnauem, program „Z życia prywatnego Wazów” Janiny Garyckiej, do jego muzyki, i „Nieszpory Ludźmierskie” Jana Kantego Pawluśkiewicza, które gramy od 30 lat, podróże, wyjazdy, niekończące się rozmowy.
Wpadłam na chwilę, zostałam na dwadzieścia lat. I to były szalone, wspaniałe lata.
Można zatem powiedzieć, że śpiewa pani dzięki Skrzyneckiemu i Nowickiemu.
Jestem typowym zodiakalnym rakiem. Zawsze mam problemy z podejmowaniem decyzji, ale jak już coś się stanie, to raczej trwa. Tak było z „Piwnicą”, tak jest z aktorstwem, śpiewaniem.
Występuje pani w kilku programach wokalno-słownych, spotykamy się czasami na festiwalach – ostatnio w Świnoujściu czy w Sandomierzu. Piękne teksty Kofty, Cygana, Poniedzielskiego, Zb. Książka, muzyka Turnaua, Kantego-Pawluśkiewicza, Preisnera, Rubika, Grzywacza.
Bardzo to lubię. Najczęściej jeżdżę z Jackiem Wójcickim i z Konradem Mastyłą, ale są też wielkie sale koncertowe, amfiteatry. Podczas niedawnej „trasy kolędowej” ze Zbigniewem Preisnerem, w ogromnym Domu Muzyki i Tańca w Zabrzu, na bis dwa tysiące ludzi zaśpiewało razem z nami „Kolędę dla nieobecnych”. Znali każdą zwrotkę. Zrobiło to na nas wielkie wrażenie.
„A nadzieja znów wstąpi w nas / Nieobecnych pojawią się cienie / Uwierzymy kolejny raz / W jeszcze jedno Boże Narodzenie” – utwór napisany w 1997 roku przez Szymona Muchę do muzyki Zbigniewa Preisnera, jest już dzisiaj bożonarodzeniowym evergreenem. Nie wyobrażam sobie świąt bez tego pięknego utworu, wyłącznie w pani interpretacji.
„Kolęda dla nieobecnych” cudownie wpisała się w historię tego gatunku, tego czasu, naszego kraju. Poeta i kompozytor spotkali się w stu procentach. W czasie świąt śpiewają ją chóry, strażacy, koła gospodyń wiejskich i dzieci. Na YouTubie ma milion wejść.
Pani Beato, grubo ponad dziesięć milionów! To również pani zasługa.
Dziesięć milionów? Niesamowite. Ponadczasowy tekst, przesłania. Każdy z nas zna gorycz „pustego miejsca przy stole” i pamięć czasu, kiedy ów stół był pełen bliskich.
***
„Rodzina STU”, tak Krzysztof Jasiński lubi określać coraz liczniejszą grupę artystów różnych pokoleń, związanych z tym teatrem najczęściej od wielu lat. Spotykacie się nie tylko w Krakowie, ale także w waszej posiadłości nad Jeziorem Leleskim w Gromie, opodal Olsztyna. To, wbrew pozorom, przede wszystkim miejsce pracy. Tam Krzysztof Jasiński przygotowuje większość spektakli.
I wszyscy są zachwyceni. Piękne miejsce, widoki, dobra kuchnia – pani Jola wspaniale nam gotuje. A przy tym intensywna praca. Rano, po śniadaniu, pierwsza próba, obiad, chwila przerwy, kolejna próba.
I wszyscy są tacy zdyscyplinowani?
Nasz dom mieści się nad samym jeziorem, a woda jest pierwszej czystości, zdarza się więc, że w czasie przysłowiowej przerwy na papierosa, ktoś wskakuje do wody, szybko się wykąpie, i pracuje nadal.
Tam się zresztą dzieje mnóstwo rzeczy. Warsztaty jogi, spotkania literackie, wystawy. Z dojazdem też jest coraz lepiej, mamy nawet samolot z Krakowa do Olsztyna.
Stworzenie tego miejsca kosztowało nas z Krzysztofem mnóstwo pracy, całe lata pracy, nie miałam wtedy niemal domu w Krakowie, ponieważ cała energia i wszystkie pieniądze szły na Mazury, ale teraz czujemy satysfakcję. To obłędne miejsce, prawdziwy azyl, z komfortowymi pomieszczeniami, wszędzie książki, m.in. archiwum naszego przyjaciela, niedawno zmarłego antropozofa i pisarza, Jerzego Prokopiuka.
Jakiś czas temu, w Gromie, wcześnie rano, zobaczyłam na tarasie obrazek jak z filmu. Ktoś czyta gazetę, ktoś pije kawę, spaceruje bocian, a na jeziorze opadają poranne mgły- jakby czas się zatrzymał.
To tak jak w naszej rozmowie. Czas zatrzymany.
Dzieje się tyle, ile powinno. Próby do Goldoniego, koncerty, recitale, a niebawem zostanę po raz pierwszy babcią. Teraz to będzie moja najważniejsza rola.
Zaśpiewam pani wnuczce „Po drugiej stronie tęczy”?
Zaśpiewam.
[Tekst ukazał się w miesięczniku „Kraków” w cyklu Łukasza Maciejewskiego „Aktorskie Twarze Krakowa”]