"Akademia Pana Kleksa" Jana Brzechwy w reż. Michała Buszewicza w Teatrze Żydowskim w Warszawie. Pisze Rafał Turowski na stronie rafalturow.ski.
Rzadko bywam radykalny w ocenach, ale o tym spektaklu chciałbym akurat jak najszybciej zapomnieć.
Z niedowierzaniem patrzyłem na aktorów, którzy nie mieli ze swoimi postaciami właściwie żadnego kontaktu, byli obok, jakby nieobecni. Podawali tekst, tak, PODAWALI, jakby wzajemnie się nie słuchając, już nie wspomnę o tym, że co najmniej dwukrotnie „szyto”. Mówi się często, że we współczesnym teatrze pomylenie/zapomnienie tekstu jest nieistotnym drobiazgiem, nie podzielam tej opinii.
Sam Pan Kleks wyrzucał z siebie mnóstwo słów, robił wrażenie człowieka nieogarniętego, bo trudno tu mówić o ekscentryczności, do swoich wychowanków zwracał się jak do nieledwie dzieci specjalnej troski, był pozbawiony jakiegokolwiek ciepła i dobroci, pełen za to irytującej neurotyczności, umiarkowanie również przejął się zamknięciem Akademii, coś w tej roli p. Piotra Siwka mocno nie zagrało; obie rozmowy chłopców z Królewną Żabką raziły sztucznością, nie zrozumiałem również, dlaczego dr Paj Chi Wo zaczął nagle mówić po hebrajsku. Zdaje się, że w ogóle spektaklu nie zrozumiałem, może powinny być i górne widełki wiekowe? No, ale i docelowy widz na moim „przebiegu” dał brawa dość skromne.
Zginęły w tym przedstawieniu potencjalnie piękne czy poruszające sceny, jak choćby spotkanie Dziewczynki z Zapałkami z Adasiem, którego postać (Daniel Antoniewicz) jako jedyna wydała mi się w tym nieciekawym, jakby na siłę pokolorowanym kleksowym świecie jakoś żywa i prawdziwa.