EN

8.05.2023, 11:27 Wersja do druku

Act of Killing

„Act of Killing” wg Joshuy Oppenheimera, w reż. Jana Klaty, w Teatrze im. Juliusza Słowackiego w Krakowie. Pisze Kamil Pycia na stronie Teatralna Kicia.

fot. fot. Bartek Barczyk / mat. teatru

Klata adaptuje na scenie Teatru Słowackiego w Krakowie głośny film „Scena Zbrodni” Oppenheimera, który sam w sobie jest przedsięwzięciem, które w moim odczuciu balansuje na granicy etyczności, bo reżyser oddaje głos nie ofiarom czystek w Indonezji, a oprawcom i gangsterom. Pozwala im zrekonstruować to, jak mordowali rodaków pod pretekstem tępienia komunizmu. Film jest naprawdę przerażającym zapisem odczłowieczonej zbrodni, pozbawionej skrupułów i jakichkolwiek wyrzutów sumienia; oprawcy w trakcie rekonstrukcji posuwają się w kreowaniu okrucieństwa poza jakiekolwiek przyjęte normy – traktują siebie jako swoistych bohaterów, których ofiary dziękują im za pozbawienie życia; dywagują także na temat tego, czy pokazali odpowiedni poziom przemocy, ale nie ze strachu, że zostaną odebrani jako potwory, tylko po to, by oddać jak najatrakcyjniej to, co zrobili. Mając materiał źródłowy balansujący na granicy trzeba naprawdę uważać, żeby nie przesadzić i tutaj chyba właśnie nie do końca udało się tego dopilnować.

Klata z zespołem idzie dosyć wiernie za treścią filmu, stosując odpowiednie cięcia, żeby zmieścić się w dwóch godzinach z całym materiałem. Bardzo ciężko słucha się o wszystkich zbrodniach, do których doszło w Indonezji za przyzwoleniem rządzących tam polityków: o tym jak głównym problemem przy odbieraniu życia było to, aby nie nabrudzić za bardzo, bo sprzątanie było męczące oraz o tym, z jaką lekkością oprawcy opowiadają co robili i jak bardzo nie mają wyrzutów sumienia. Ten aspekt spektaklu wywarł na mnie duże wrażenie – to, jaki ciężar kładzie na nas skala okrucieństwa, jak mocno czujemy się nią przytłoczeni. Dodatkowo interakcje z widzami potęgują uczucie zaszczucia; momenty, w których aktorzy zmuszają widownię do odgrywania roli oprawców i ofiar z płonącej wioski albo zbierają datki na swoją bojówkę młodzieżową siłą wymuszając pieniądze od jednego widza, bijąc go po twarzy (gdyby nie fakt, że w okolicach premiery odbyła się już potężna inba o bitego widza i wiedziałem, że jest to podstawiona osoba to umarłbym jeszcze bardziej niż umarłem w trakcie. Mimo świadomości, że nie jest to przypadkowa osoba, nadal poczułem paraliżującą panikę).

Jednak po 30-40 minutach dochodzimy do ściany, bo najwyraźniej cały pomysł Klaty na spektakl się skończył. Przez pozostały nam czas będziemy już tylko oglądać mnożenie okrucieństwa dla samego okrucieństwa. Dla samego potwierdzania, jak wstrętni i makabryczni bez powodu mogą być ludzie. Czekałem z nadzieją na puentę tego spektaklu, która może uzasadni jakoś, dlaczego trwało to wszystko aż 2 godziny, ale puenty nie było. Okazało się, że twórca jedynie chciał nas zalać całym tym ludzkim zohydzeniem.

Dopatruję się też tutaj swego rodzaju analogii do sytuacji w Polsce: wydaje mi się, że Klata stara się ostrzegać nas przez władzą, która za pomocą ideologicznych bojówek rozwiązuje swoje problemy z niewygodnymi obywatelami, żeby w teorii mieć czyste ręce, oraz przed władzą flirtującą z nacjonalistami. Jednak te tezy są ciut nieświeże i mam nadzieję, że dopatruję się ich tutaj trochę na wyrost. Smutno by mi było, gdyby okazały się one prawdą, bo znaczyłoby to ni mniej ni więcej, że Klata traci swoją przenikliwość i młodzieńczy sznyt za który uwielbiałem jego starsze spektakle.

Tytaniczna prace wykonują za to aktorzy i chociażby dla nich warto było iść na „Act of Killing”. Jan Peszek to klasa sama w sobie i fantastycznie było go zobaczyć kolejny raz na scenie. Jak zawsze dostarczył maksimum, niech nam żyje tysiąc lat, bo aktora takiego kalibru naprawdę ciężko już znaleźć.

Dodatkowo, ogromne wrażenie zrobił na mnie Marcin Kalisz – doskonały. Przerysowany wtedy, kiedy trzeba, przerażający, kiedy tego wymaga sytuacja. Nie sposób oderwać od niego oczu, świetna rola (aż przypomniał mi się doskonały ”Agamemnon” w Teatrze Słowackiego, w którym Kalisz gra główną i jedyną rolę w monodramie. Aż chyba muszę iść kolejny raz, żeby sobie popatrzeć jak diabelnie zdolny z niego aktor).

Na temat scenografii, światła czy muzyki nie będę się wypowiadał, bo w sumie nie ma o czym mówić. Każdy z tych elementów był doskonale żaden. Jeśli taki był cel to spoko, a jeśli nie to przykro mi, bo Justyna Łagowska robiła naprawdę wspaniałe przestrzenie, na przykład do „Króla Leara” Klaty albo „Szewców” Justyny Sobczak.

Zbierając całe to moje narzekanie w jakieś zwięzłe podsumowanie – mocno się rozczarowałem tym, co pokazał nam Jan Klata; kiedyś miałem go za twórcę świeżego, mocno rezonującego z tym, co się dzieje, a tutaj mam wrażenie, że wkradają się pierwsze oznaki starzenia się. Jednak nadal mam nadzieję, że pokaże nam jeszcze kiedyś, że to przejściowy etap. Na „Act of Killing” warto było pójść, żeby zobaczyć, że ktoś uznał, że idealnym pomysłem będzie użycie w scenografii około 12 wiatraków sufitowych tylko po to, aby w jednej scenie zjechały do poziomu podłogi i przegoniły dym sceniczny wpuszczony minutę wcześniej. Gdybym przyznawał nagrodę dla najbardziej spektakularnych wiatraków, to te na pewno znalazłyby się na podium.

Pomijając całe początkowe napięcie i strach, wyszedłem z teatru dość obojętny, a to chyba nie za dobrze, gdy spektakl opowiada o ogromnym zbiorowym mordzie. Tylko nie do końca wiem, czy problem tkwi we mnie czy w spektaklu. Nigdy się nie dowiemy.

Źródło:

Teatralna Kicia
Link do źródła

Autor:

Kamil Pycia

Data publikacji oryginału:

28.04.2023