„Wiśniowy sad" Antoniego Czechowa w reż. Łukasza Kosa w Teatrze im. Wilama Horzycy w Toruniu. Pisze Anita Nowak.
Czyżby toruńska premiera „Wiśniowego sadu” miała być ostrzeżeniem przed jakąś globalną katastrofą ekologiczną, albo chociaż mniejszym lokalnym kataklizmem np. jądrowym? Lekkomyślność, utracjuszostwo, egoizm i próżność jednych bohaterów a pogoń za zyskiem czy bieganie z bronią palną po scenie innych, mogłyby być aluzją do braku rozwagi i wrażliwości społeczeństw turlających się po równi pochyłej ku przepaści. Bo ten dworek i jego mieszkańcy to wielka przenośnia. Chodzi o świat.
Ale pozostańmy w teatrze. Na dużej scenie, na której w pierwszej części i siedzi publiczność, i grają aktorzy. Usytuowanie inscenizacji właśnie tu, nie jest kaprysem reżysera gwoli uatrakcyjnienia sztuki. Ono ma duże znaczenie symboliczne. Bo nasze życie jest przecież grą. Jedni je reżyserują, inni muszą w nim grać odgórnie rozdane im role. Jeszcze bardziej to widać w drugiej części, która rozgrywa się w górnym foyer. Postaci wmieszane w publiczność, wciągają ją po trosze do akcji improwizowaną rozmową, jednocześnie mówiąc też do siebie nawzajem kwestie ze scenariusza. Ktoś kręci film, ktoś robi zdjęcia. Przez otwarte drzwi można oglądać transmitowaną na żywo akcję na ogromnej planszy nad sceną. Bal i licytacja majątku Raniewskich toczą się symultanicznie. Nałożenie na siebie tych dwóch scen jest bardzo wymowne. Zabawa ponad wartości rodzinne, zobowiązania wobec przodków.
Część trzecia przywraca już w teatrze właściwy porządek. Publiczność ze swoich miejsc na widowni ogląda skutki niszczycielskiej głupoty uprzywilejowanej warstwy, której ewidentnym symbolem jest w dramacie przede wszystkim Lubow Raniewska. A że „lubow” znaczy miłość, Czechow pokazał jak dalece niszczącą siłą może być bezmyślnie, głupio i egoistycznie ulokowane uczucie. Ewa Galusińska bardzo wiarygodnie wciela się w postać seksem opętanej, pustej kobiety, dla której nie liczą się dzieci, rodzina, ojcowizna, tylko młodszy kochanek i snobistyczne wyprawy do Paryża. Gra tak, jakby jej Lubow znajdowała się pod wpływem jakiegoś narkotyku, który znieczula ją na potrzeby innych, nawet najbliższych ludzi. Chwilami aktorka sięga wręcz po środki kojarzące ją z egocentryzmem małej dziewczynki.
Reżyserujący spektakl Łukasz Kos i scenograf Paweł Walicki bardzo sugestywnie zakończyli przedstawienie opuszczeniem owiniętej w czarną folię, jaką w kryminałach przykrywa się denatów na miejscu zbrodni, żelaznej kurtyny, która zasłania demontowane na oczach widzów fragmenty dekoracji.
Ostatnim akordem tej inscenizacji jest przenoszący nas do współczesności film. Postaci, w dzisiejszych już kostiumach, wsiadające do wytwornych limuzyn i rozjeżdżające się w różne strony.
Na zgliszczach wspomnień o świetności epoki pozostaje tylko zapomniany przez wszystkich zniedołężniały stary sługa. Bardzo wymowna i genialna kreacja Pawła Tchórzelskigo. Ten porzucony, umierający starzec, symbolizuje koniec pewnej epoki.