„Alicja w Krainie Czarów” Lewisa Carrolla w reż. Wojciecha Kościelniaka w Nowym Teatrze im. Witkacego w Słupsku. Pisze Piotr Wyszomirski w „Gazecie Świętojańskiej".
Jest to zapewne jedyny wypadek w dziejach piśmiennictwa, gdzie jeden tekst zawiera dwie zupełnie różne książki: jedną dla dzieci i drugą dla bardzo dorosłych.
Maciej Słomczyński o „Alicji w Krainie Czarów”
Cokolwiek napisze się o dziele Lewisa Carrolla (wł. Charlesa Dodgsona) będzie tylko kropelką w bezmiarze analiz i adaptacji. Powieść wydana w 1865 r. stała się światowym bestsellerem, już w 1886 r. powstał musical na West Endzie, a filmów oraz inscenizacji teatralnych nie zliczy nikt, nawet szalony Kapelusznik Johnny Depp. Gdyby Neo nie podążył za białym królikiem, nie byłoby ponadczasowej opowieści braci i sióstr Wachowskich:
O żywotności powieści Carrolla świadczą też coraz to nowe odczytania i zainteresowanie samym autorem, którego niektóre upodobania uznalibyśmy dzisiaj za co najmniej niewłaściwe, czy wręcz naganne (podejrzenia o nieprzyzwoite zainteresowanie dziewczynkami). „Alicja” jest dla jednych podróżą psychodeliczną, dla innych poetyckim pożegnaniem z dzieciństwem, dla większości przede wszystkim fantastyczną opowieścią otwierającą wyobraźnię.
Operacja „Kościelniak w Słupsku”
Wojciech Kościelniak jest najwybitniejszym twórcą musicali w Polsce. Stworzył własny, rozpoznawalny styl. „Kościelniaki” to autorskie dzieła reżysera, scenarzysty, od niedawna także autora słów do piosenek w jednej osobie a nawet, jak w przypadku „Alicji”, tłumacza. O wyjątkowości „kościelniaków” najbardziej chyba stanowi inteligencja estetyczna kreatora, co w połączeniu z koncepcją przestrzeni daje wyjątkowy efekt.
Dlatego udział w spektaklu autora musicalowej wersji „Lalki” jest dla aktora zaszczytem i zarazem wyzwaniem, bo wymagania są konkretne i niemałe. Na casting ogłoszony przez Nowy Teatr zgłosiło się 150 osób, do finału doszło dziewięć, w tym dwoje aktorów etatowych Nowego (Katarzyna Pałka i Wojciech Marcinkowski). Warto przy okazji pochwalić Nowy za transparentność ogłoszenia o castingu.
Słupska „Alicja”
Bestseller Carrolla można interpretować różnorodnie, bo opowieść jest niezwykle wieloznaczna. Słupska „Alicja” to przede wszystkim rzecz o pożegnaniu dzieciństwa i przejściu w świat dorosłości. O przezwyciężaniu lęków związanych z odpowiedzialnością, o najeżonym traumami procesie dojrzewania. Nurkowanie w wyobraźni nie jest tak niebezpieczne jak np. w „Labiryncie fauna”, ale bliskie spotkania z Królową Kier to nie majówka. Podróż dziewczynki nie jest tripem, psychodela jest leciutko jedynie zasugerowana (przede wszystkim brawurowa „Piosenka o sziszy” z efektownym refrenem: Szisza ucisza / faja oswaja). Lęki oswojone są nie tylko przez ładunek nargili, ale ogólną koncepcję całości. Przekaz jest bardzo przyjazny, wręcz familijny, wpisany jest weń odbiorca międzypokoleniowy. Odskocznie nie są tak zwariowane jak we „Wszystko wszędzie naraz”, ale jest sporo miejsca na absurd i surrealizm. Spektakl nosi pewne cechy „kościelniaka”, widz zakochany w produkcjach reżysera „Wiedźmina” z uśmiechem zauważy nawet delikatne autocytaty (rama z opowieści o przygodach Geralta z Rivii czy parasolki jako żywo przypominające te z „Lalki”).
Ale przede wszystkim słupska „Alicja” to śpiewogra. Zdecydowana większość tekstu podawana jest śpiewnie, piosenki nie tylko uatrakcyjniają spektakl, ale niosą ze sobą treści, dlatego warto się w nie wsłuchiwać. A poza tym, to już bonus dla wszystkich odbiorców, pozostają na dłużej – sam zabrałem do domu wspomnianą wyżej „Piosenkę o sziszy”, „Piosenkę o kluczu i drzwiach” (Są drzwi i zamki / Brakuje klucza / Wiedza o kluczach / I drzwiach naucza / Deficyt klucza / Przejście wyklucza) i oczywiście „Homarmambo”, które porwało całą salę, a Marek Rynda wręcz oszalał, przypominając czasy, kiedy to marynary fruwały. Jak widać, inteligentna rozrywka czyni cuda nawet bez sziszy (uśmiech).
Po raz kolejny za muzykę odpowiedzialny był Mariusz Obijalski, który zaproponował wiele gatunków muzycznych, właściwie oprócz punka i metalu było chyba wszystko: numery musicalowe, soft dżezik, reggae po mambo. Numery są „śpiewne”, o czystość i zgranie zadbała Ren (Renia) Gosławska. Po raz kolejny (wcześniej „Mury Jerycha”) wykonawców rozruszał Mateusz Pietrzak, bazując na prostych, ale efektownych układach. Scenografia Iwony Bandzarewicz przeniosła nas w czasy wiktoriańskie, stonowane kostiumy lekko uzupełniane detalami (np. wyposażeniem szuflady kuchennej) nie krzyczały, przez co uwaga koncentrowała się na przekazie i wykonawcach. Szczególnie należy wyróżnić Katarzynę Pałkę (Królica), która szybko stała się gwiazdą Nowego i przykuwa uwagę każdym ujawnieniem. Świadoma każdego ruchu, świetnie tańczyła i śpiewała, potwierdzając wszechstronność i kapitalne przygotowanie zawodowe.
Niemały ciężar „główniaka” u Kościelniaka udźwignęła celująco dziewczęca i urokliwa Aleksandra Rowicka, studentka drugiego roku Studium im. Danuty Baduszkowej przy Teatrze Muzycznym w Gdyni. Z trójki panów najlepszy był Dawid Suliba – lekki w tańcu i śpiewie, kiedy trzeba dynamiczny, kiedy należy niespieszny. Zadaniu podołał także Wojciech Marcinkowski, którego wyraźne starania należy zauważyć i docenić.
„Alicja w Krainie Czarów” w reżyserii Wojciecha Kościelniaka to kolejne, po „Ulicy”, „Kupcu weneckim” czy „Ciemnej Wodzie” wydarzenie nie tylko teatralne. Nowy wystawił spektakl najwybitniejszego reżysera gatunku, który z pewnością będzie przebojem nie tylko dla słupszczan. Przyjadą fani Kościelniaka nie tylko z Trójmiasta (bilety za jedyne 50 zł! – kto to widział?), spektakl będzie lokomotywą repertuarową, potwierdzając rozwój ambitnej ekipy z ul. Lutosławskiego. Czym jeszcze zaskoczy nas Nowy Teatr im. Witkacego w Słupsku?