„Spartakus. Miłość w czasach zarazy” wg scenariusza Weroniki Murek i Jakuba Skrzywanka w reż. Skrzywanka w Teatrze Współczesnym w Szczecinie. Pisze Zofia Kowalska w Teatrze dla Wszystkich.
Ten tekst to tylko marna próba opisu, pozbierania moich przemyśleń, uszczknięcia istoty spektaklu; to strzępki, recykling mojej zamazanej, wypaczonej przez emocje pamięci. Piszę z perspektywy osoby queerowej, która miała do czynienia z systemem psychiatrii w Polsce. To ważne, żeby o tym wspomnieć, bo „Spartakus. Miłość w czasach zarazy” dotyczy właśnie tych dwóch tematów. Przedstawienie szczecińskiego Teatru Współczesnego jest w moich oczach dziełem przełomowym. Bardzo żałuję, bo już w tym momencie czuję pod palcami, że słowa, które piszę, nie będą w stanie oddać tego, jakie wrażenie zrobiła na mnie ta rzecz.
Już reportaże Janusza Schwertnera, „Miłość w czasach zarazy” i „Piżamki” są wstrząsające. Były punktem wyjścia do stworzenia spektaklu, wraz z innymi materiałami dokumentalnymi. Opisane w nich wydarzenia, które miały miejsce na różnych oddziałach psychiatrii dziecięcej w Polsce zostają w „Spartakusie” zrekonstruowane, zainscenizowane. W zetknięciu z żywą tkanką teatru, z żywym człowiekiem, aktorkami i aktorami, stają się jeszcze bardziej potworne, czynią widownię boleśnie naocznymi świadkami przemocy i cierpienia młodych ludzi. Powolne tempo przedstawienia nieśpiesznie rozdziera ranę, którą zadały pierwsze sceny – główną linią dramaturgiczną są losy transpłciowego Wiktora, jego przybycie na oddział rozpoczyna przedstawienie. Chłopiec był ofiarą prześladowań w szkole, zmagał się z własną nienormatywną tożsamością i orientacją. W żadnym ze szpitali nie otrzymał należytej pomocy psychiatrycznej, co miało swój rezultat w tragicznej samobójczej śmierci.
Na wstrząsający wydźwięk przedstawienia wpływ ma scenografia Daniela Rycharskiego, jednocześnie bardzo dosłowna i niosąca wiele różnych skojarzeń. To ona dyktuje cały spektakl, a przynajmniej pierwszą jego część. Szpital psychiatryczny ukazany został jako bydlęca obora z klatkami, boksami dla zwierząt, jako więzienie, nie da się uniknąć także skojarzeń z obozem koncentracyjnym. Wygląd tego miejsca koresponduje z tym, w jaki sposób ono funkcjonuje. Spanie na podłodze, system kar i nagród, w tym zakładanie pasiastej pidżamy za najdrobniejsze przewinienia, niedostosowana do kondycji pacjentów rutyna dnia, niemożność ucieczki ani porozumiewania się ze światem zewnętrznym. To tylko kilka rzeczy, z jakimi wiązał się pobyt w szpitalach w Józefowie czy Garwolinie.
Aktorki i aktorzy symultanicznie rozgrywają po kilka etiud w tym samym czasie tworząc dysfunkcyjny organizm będący alegorią stanu polskiej psychiatrii dziecięcej. Snują się po więziennej przestrzeni, porażającym echem dźwięczą metalowe bramki przy każdym. Jakub Skrzywanek nie atakuje jednak poszczególnych jednostek, raczej doszukuje się przyczyn, dlaczego nic nie działa. Brakuje wyposażenia i personelu, bez selekcji przyjmuje się do pracy wszystkich chętnych, których i tak jest niewielu, organizacja jest tragiczna, do tego wrogie rodzinom zasady, przez które ledwo mogą pożegnać się z dziećmi i potem się z nimi kontaktować, biurokracja, papierologia, dyktat formalności, wieczne niedoedukowanie, mechaniczne traktowanie pacjentek i pacjentów, nieokazywanie im czułości, troski, notoryczne misgenderowanie osób transpłciowych, zmęczenie, wypalenie zawodowe. Z tego wszystkiego wynikają niedopatrzenia, zaniedbania, bezmyślne komentarze i zachowania. Pielęgniarki tylko z pozoru przypominają demoniczną siostrę Ratched z „Lotu nad kukułczym gniazdem”, tak naprawdę one też są ofiarami systemu, próbują i błądzą, nie potrafią się wyłamać.
Napięcie i trudne emocje wytworzone podczas pierwszej części mogą nieco ulecieć dzięki ostatniej scenie. Finałowa gejowska fantazja na motywach ludowych to hołd dla Wiktora, którego największym marzeniem było zawarcie związku małżeńskiego ze swoim chłopakiem, Kacprem. W formule świeckiej, ludowej uroczystości na scenie śluby będą brać kolejne nieheteronormatywne pary. Ponoć można się zgłaszać. Są piękne tańce, wesołe pieśni, skrzypce na żywo i horda queerowo prezentujących się aktorek i aktorów w kolorowych kostiumach, perukach i makijażu. To celebracja różności i RÓWNOŚCI. Sen o lepszym świecie, tak odległym, a tak bliskim. W sztuce marzenia stają się rzeczywistością.
Spektakl w reżyserii Jakuba Skrzywanka jest przełomowy w wielu aspektach, ale także w tym, jaki język krytyki przyjmuje. Jest on jednak bardzo inny od znacznej większości polskiego teatru zaangażowanego. Mam wrażenie, że w ostatnim czasie pełno jest spektakli, które odnoszą się krytycznie do kapitalizmu, patriarchatu, queerfobii oraz wielu innych form opresji, ale niewiele z nich faktycznie proponuje jakieś rozwiązania i zmiany. Oprócz krytyki, negatywnego odniesienia się do danej kwestii, przedstawienia te nie wnoszą zupełnie nic, pozwalają tylko wąskiemu gronu wyższych sfer poklepać się po plecach. „Spartakus” nie jest przeznaczony dla elit, jest to przedstawienie zrozumiałe, komunikatywne, jasne, demokratyczne. Od ludzi, dla ludzi. Oprócz naświetlenia palącego problemu, zaproponowania alternatywy – teatralnych queerowych ślubów – zmiana zaszła też na poziomie procesu twórczego, w którym uczestniczyły osoby z Koła Gospodyń Wiejskich ze wsi Stobno, osoby zrzeszone w Lambdzie Szczecin, lekarze, ratownicy, eksperci. To rozwiązanie kompleksowe, które wychodzi daleko poza mury teatru, wsiąka w rzeczywistość, edukując, angażując ludzi spoza środowiska faktycznie coś zmienia.
Zakończenie spektaklu pozwala mieć nadzieję, że kiedyś to wszystko się zmieni, że osoby nieheteronormatywne znajdą społeczną akceptację, pokochają siebie i odzyskają wewnętrzny spokój, a statystyki mówiące o tym, że 70% polskich nastolatków LGBTQ+ ma myśli samobójcze przestaną istnieć.
Możliwość zawarcia małżeństwa na deskach teatru to mocny symboliczny gest, ale miejmy nadzieję, że pewnego dnia taka opcja, taka namiastka normalności nie będzie już nikomu potrzebna.