„Solaris” Joanny Kowalskiej i Agi Błaszczyk, wg powieści Stanisława Lema, w reż. Agi Błaszczyk w Teatrze im. Andersena w Lublinie. Pisze Eryk Maciejowski w portalu zoom.lublin.pl.
Niedawna premiera „Solaris” jest ostatnią zrealizowaną przez Teatr im. Hansa Christiana Andersena przed planowaną wyprowadzką z Centrum Spotkania Kultur. Odnotujmy to na samym początku, bo im więcej widzów dowie się, że teatr zmienia lokalizację, tym łatwiej zaaklimatyzuje się w nowym miejscu – na ten moment jeszcze nieznanym.
Sezon w „Andersenie” kończy się więc w dość poważnej tonacji i to nie tylko z uwagi na okoliczności. „Solaris” Stanisława Lema, absolutna klasyka światowej literatury science fiction, to rzecz przytłaczająca emocjonalnym ciężarem i duszną atmosferą, więc nic dziwnego, że bazujący na niej spektakl celuje w starszego widza, o czym uprzedzono lojalnie w opisie. W tym samym opisie możemy też przeczytać, że głównym przedmiotem zainteresowania twórców jest „postać Harey oraz (…) jej proces samostanowienia i odkrywania swojej tożsamości”. Opisy spektakli nie zawsze są zgodne z opisywanymi spektaklami, ale w tym przypadku dostajemy dokładnie to, co obiecano.
Przypomnijmy zarys fabuły. Psycholog Kris Kelvin (Konrad Biel) przybywa na stację badawczą na pokrytej żywym oceanem planecie Solaris. Ocean zdaje się w jakiś sposób ożywiać osoby, z którymi łączyły badaczy silne związki emocjonalne, więc już wkrótce na stacji pojawia się dawno zmarła żona Kelvina, Harey. Autorki adaptacji, czyli Aga Błaszczyk (także reżyserka spektaklu) i Joanna Kowalska, zręcznie skompresowały złożoną problematykę powieści w krótkim, trwającym nieco ponad godzinę przedstawieniu. W szczególności okroiły „Solaris” z rozległych opisów o charakterze okołonaukowym. W powieści służyły one pokazaniu, jak różne dziedziny wiedzy o świecie powstają, rozwijają się i ostatecznie popadają w stagnację, gdy już osiągają dostępne człowiekowi granice poznania. Zostawiono z nich kilka fragmentów zepchniętych do prologu: gdy widzowie wchodzą na salę, ze sceny słyszą zapętlone wypowiedzi bohaterów na temat planety.
Kwestie epistemologiczne, dla Lema najważniejsze, ustępują na scenie problematyce psychologicznej. Osią spektaklu jest relacja zachodząca między Kelvinem i wygenerowaną przez myślący ocean projekcją jego zmarłej żony. Powieściowa Harey, zdana na łaskę i niełaskę zarówno powołującego ją do istnienia oceanu, jak i Kelvina, to w zasadzie kukła i w takiej też formie spotykamy ją na scenie teatru. Pełnowymiarową lalkę animują Matylda Matuszak, Natalia Sacharczuk i Katarzyna Staniewska. To świetny zabieg: prosty, efektowny i skutecznie unaoczniający różnicę między tym co ludzkie i nieludzkie. Harey to jednak więcej niż lalka: dopisano jej biografię, której u Lema nie ma. Dowiadujemy się więc, że źródłem konfliktu, który doprowadził Harey do samobójczej śmierci, była niezgoda Kelvina na to, by jego żona, także badaczka Solaris, udała się na tytułową planetę. Sceniczna Harey zmaga się wpierw z problemem własnej tożsamości (jest czyjąś kopią, czy nie? co ma w związku z tym począć?), aż w końcu decyduje się zrealizować pragnienia swojego pierwowzoru. W finale to ona, nie Kelvin, wylatuje nad ocean, by stanąć oko w oko z obcą inteligencją.
Większość scenicznych wydarzeń pokrywa się z powieściowymi, ale ich sens zmienia się radykalnie wskutek dołożenia Harey motywacji i działań, których nie znajdziemy u Lema. Powtarzana wielokrotnie metafora obcej planety jako lustra, w którym ludzie przeglądają się, by potwierdzić swoje istnienie, ma dwa wymiary. Męska część załogi – Kelvin, Snaut (Daniel Lasecki) i Sartorius (Adam Organista) – próbuje zrozumieć naturę Solaris. Ponoszą klęskę, bo ostatecznie projektują na ocean swoje wyobrażenia o nim. Harey natomiast chce afirmować sam fakt, że ludzkość znalazła w kosmosie obcą inteligencję. Jej badania nad solaryjskimi formami życia były motywowane przede wszystkim estetycznie (jak mówi, wybrała badania symetriad i asymetriad, gdyż ich formy uważa za piękne), co słyszymy w nagraniach. A więc nie zrozumienie obcego jest ważne, tylko czucie i harmonijne z nim współistnienie. W powierzchownym odczuciu może się wydawać, że spektakl sięga do problematyki patriarchatu (Kelvin ograniczający żonie możliwości rozwoju), emancypacji kobiet (Harey jako solarystka równa mężczyznom) czy słabości mężczyzn (Kelvin przechodzi załamanie nerwowe i już się z niego nie podnosi; Snaut i Sartorius to też nie są silni faceci, tylko połamani psychicznie dziwacy). Ujęcie tych kwestii jest jednak tak szkicowe, że mało prawdopodobne, by komuś zależało tu na zajęciu stanowiska w sporach rozpalających tak zwany teatr krytyczny. Prawdopodobnie chodziło o możliwość dania drugoplanowemu, wykluczonemu bohaterowi własnego głosu – nie po to, żeby coś zamanifestować, tylko żeby zobaczyć, co się wtedy stanie z powieścią. Z całkiem niezłym skutkiem, bo chociaż spektakl bardzo różni się od książki wymową, to jest wewnętrznie spójny i przemyślany. Jednocześnie dochowuje jej dużej wierności – znaczące przesunięcia sensów osiągnięto bardzo niewielkimi, chirurgicznie precyzyjnymi zmianami w fabule.
Widz, który uważa, że każda adaptacja powinna być wierna pierwowzorowi, raczej tego nie kupi. Trudno jednak znaleźć argumenty, które nakazywałyby to „Solaris” skreślić tylko dlatego, że z chłodnej opowieści o Wielkich Sprawach zamienia się w nieco nostalgiczną baśń o realizowaniu marzeń. W podobnych kierunkach interpretowali „Solaris” Andrzej Tarkowski i Steven Soderbergh, więc twórcy mają podparcie w solidnych autorytetach. Poza tym, to jest po prostu dobry spektakl. Porządnie wyreżyserowany, zwięzły i naładowany treścią. W nieco ponad godzinie zmieszczono większość powieściowych wątków, opakowanych w retrofuturystyczną scenografię. Aktorstwo miejscami niedomaga, ale można na to przymknąć życzliwie oko. Pierwowzór potraktowano z dużym szacunkiem, ale jako materiał dla własnej wypowiedzi artystycznej, która z racji innego medium nie może być idealnie wiernym odbiciem powieści. Lustrzane odbicia, choćby nie wiadomo jak wierne, zawsze zamieniają lewą stronę z prawą.
Wnioski? Warto obejrzeć!