Wywiad z Danielem Salmanem, aktorem lubelskiego Teatru im. Juliusza Osterwy, przeprowadzili studenci kierunku Media i Dziennikarstwo Wyższej Szkoły Przedsiębiorczości i Administracji w Lublinie w ramach zajęć z przedmiotu „Publicystyka kulturalna", prowadzonych przez Michała Dybaczewskiego.
Pana korzenie sięgają Bliskiego Wschodu...
Tak, Syrii. Mój tata był Syryjczykiem. Przyjechał na studia doktoranckie do Polski i tu poznał moją mamę.
Urodził się pan w Syrii?
Nie, urodziłem się w Polsce, więc moim językiem organicznym jest język polski i w nim się czuję najlepiej. Rodzice przeprowadzili się do Syrii w momencie, kiedy miałem 6 lat i tam zacząłem chodzić do szkoły. To jest taki czas, kiedy dziecko jest bardzo chłonne. Nie uczyłem się arabskiego z książek, tylko po prostu przez osłuchanie - przez tatę i przez rodzinę, która tam była i z którą miałem stały kontakt. W Syrii spędziłem trzy lata i tak naprawdę wydaje mi się, że pisać umiałem najpierw po arabsku, a dopiero potem po polsku.
Czy kultura arabska bywa dla pana inspiracją w aktorstwie?
Odpowiem trochę inaczej: do ról telewizyjnych angażowano mnie właśnie ze względu na moje pochodzenie, wygląd i fakt, że znam język arabski. W związku z tym wielokrotnie używałem języka arabskiego w Polsce, grając jako aktor w telewizji. Sam też wykorzystywałem to w swoim spektaklu mówiąc kilka zdań po arabsku. Nie uważam jednak tego za coś, co mnie bardzo inspiruje, albo też w jakiś sposób pomaga mi w pracy. Wręcz przeciwnie - uważam, że w Polsce jest to rodzaj pewnej szuflady. Reżyserzy widzą we mnie zazwyczaj obcokrajowca. Natomiast kultura arabska jest mi bliska i jest częścią mojej natury. Mam do niej ogromny sentyment.
Czy teatr od samego początku był pana pomysłem na życie? Kto był inspiratorem?
Tak, od bardzo dawna chciałem być aktorem. Zacząłem tutaj w Lublinie mając 13 lat. Zapisałem się do „Panopticum" - młodzieżowego teatru, który istnieje do dziś. Jak już się zapisałem, to tak zostało, wiedziałem, że w tym kierunku chcę iść. A co do inspiracji, pamiętam, że obejrzałem film dokumentalny o jakimś aktorze - o jego życiu i pracy. Uznałem, że to jest chyba fajne życie. Pierwszymi aktorami, którzy byli moimi idolami to „klasyka": Marlon Brando, jeśli chodzi o świat, i Janusz Gajos, jeśli chodzi o Polskę.
Jak Daniel Salman, aktor Teatru Osterwy, przygotowuje się do roli?
Staram się zawsze bardzo dobrze zrozumieć tego człowieka, którego gram. Zrozumieć go w takim sensie ludzkim po prostu, czyli nie wychodzę nigdy od znalezienia atrakcyjnej formy, tylko próbuję, na ile to jest możliwe i dla mnie dostępne, wejść w buty tej osoby, którą gram, czyli zrozumieć jej motywacje, jej potrzeby, zrozumieć co doprowadziło ją do sytuacji, w której zastajemy ją w sztuce, dlaczego jej zachowanie jest takie, a nie inne - z czego to wynika - wyobrazić sobie siebie w sytuacji człowieka, którego mam zagrać. Dla mnie najatrakcyjniejszą rzeczą w zawodzie aktora jest po prostu badanie natury człowieka. Ale oczywiście każdy reżyser ma inne wymagania, posługujemy się w teatrze różnymi konwencjami i trzeba być elastycznym. Ale punkt wyjścia myślenia o postaci jest zawsze taki sam.
Czy ma pan jakieś rytuały przed wyjściem na scenę?
Zawsze przychodzę godzinę przed spektaklem. Robię wtedy rozgrzewkę dykcyjno- emocjonalną, czyli rozgaduję większe partie tekstu. W miejscach, w których jest jakiś duży ładunek emocjonalny próbuję się troszeczkę rozwibrować - jeszcze nie na sto procent, ale tak, żeby ciało było już przygotowane do wysiłku, który czeka mnie za chwilę. Przed samym wejściem na scenę redukuję to wszystko, nastawiam się na spotkanie - na wyjście „tu i teraz": do publiczności i do partnerów na scenie. Staram się skupić na tym, żeby być obecnym na scenie, a nie odtwarzać coś, co już sobie przed chwilą przećwiczyłem.
A towarzyszy panu stres?
Oczywiście, bardzo często. A przy okazji grania monodramów, które są dla mnie nową formą pracy, stresuję się szczególnie i to nie tylko przed premierą, ale za każdym razem kiedy mam je zagrać. W tym wypadku partnerem dla aktora jest publiczność, a nigdy nie wiem, kogo mogę się spodziewać na widowni danego dnia, czy uda mi się nawiązać relację, czy będę dziś wystarczająco skuteczny, żeby skupić uwagę widzów przez dłuższy czas na sobie i na temacie o którym chcę opowiedzieć. Zawsze jest takie poczucie lęku, że mogę tego dnia być niewystarczający. Zatem, stres towarzyszy cały czas, a im większe są oczekiwania widzów, którzy przyzwyczaili się do pewnej jakości, to stres jest większy, bo wynika z poczucia odpowiedzialności i faktu, że muszę sprostać tym oczekiwaniom.
Czy zapamiętanie tekstu to duże wyzwanie?
Z wiekiem muszę przyznać, że coraz większe, ale mam dobrą pamięć. Dosyć szybko uczę tekstu i do tej pory nie stanowi to dla mnie większego problemu. Aczkolwiek już zauważam, że nie mam dwudziestu lat.
Ma pan jakiś patent na zapamiętywanie tekstu?
Uczę się po sensach. W pierwszym etapie nie uczę się słów samych w sobie. Próbuję zrozumieć argumentację mojego bohatera w dialogu, a dokładne wyuczenie się kolejności słów, zgodnie z tekstem sztuki, jest kolejnym etapem. W przypadku monologów zaczynam od parafrazowania słów mojego bohatera, czyli mówienia swoimi słowami treści, które on wypowiada. Kiedy sensy jego wypowiedzi się we mnie zakorzeniają, nauka tekstu przychodzi łatwiej.
Wspomniał Pan o monodramie. Ostatnio się Pan w nim zanurzył...
W 2022 roku zrobiłem pierwszy monodram, adaptację „Sonaty Kreutzerowskiej" Tołstoja, a teraz w listopadzie zeszłego roku drugi, „Marzyciel" opowiadający o Juliuszu Osterwie - wielkim artyście i reformatorze teatru w Polsce. Oba w reżyserii Łukasza Lewandowskiego - wspaniałego aktora i mojego wykładowcy ze szkoły teatralnej. Monodram jest czymś, co tworzy się od początku ze mnie - ja wpadam na pomysł, ja proponuję to dyrekcji lub sam składam wniosek o dofinansowanie projektu, sam proponuję reżysera. Teatr jednego aktora to zupełnie oddzielna dziedzina, która ma swoich wyznawców, ma swoje festiwale i jest takim trochę pobocznym torem funkcjonowania zarówno teatru, jak i aktora. Monodram jest sposobem wzięcia pełniejszej odpowiedzialności za to co robię na scenie - nie chodzi tu tylko o wykonanie swojej roli, ale podjęcie tematu, który mnie nurtuje i znalezienie środków na to, żeby ten temat wybrzmiał na scenie.
W czym tkwi silą monodramu?
W bardzo bezpośrednim kontakcie z widzem. Nie ma tutaj tak zwanej czwartej ściany, czyli bariery między aktorem a widzami. W monodramie wychodzę ze swoją opowieścią bezpośrednio do ludzi. To jest taki powrót do korzeni teatru, do tego, że jest jeden człowiek, który drugiemu opowiada historię, i to już staje się teatrem. Co ważne, w monodramie za każdym razem mam innego partnera. To znaczy, że siadają przede mną różni ludzie - widzowie. Jednego dnia są bardzo chętni do słuchania, innego reagują zupełnie inaczej. Czasami trzeba włożyć większy wysiłek w to, żeby ich „złapać za przysłowiową twarz" i skupić ich uwagę. Codziennie jest to zupełnie inne wyzwanie. W związku z tym w monodramie nie ma miejsca na rutynę. Musi być zawsze „tu i teraz".
Jak już pan wspomniał, monodram „Marzyciel" jest poświęcony Juliuszowi Osterwie. Jaki wpływ na Pana ma jego osoba i promowane przez niego idee?
Ogromne! Osterwa przede wszystkim był artystą, który podchodził bardzo misyjnie do swojej pracy - traktował teatr jako rodzaj posłannictwa. To on wprowadził do teatru długi czas przygotowania i analizy postaci, żeby postać grana na scenie była rzeczywiście zwierciadłem duszy człowieka. Dążył do tego, by skupić się na szukaniu psychologicznej prawdy o człowieku, a nie tylko na pokazywaniu póz i min. Miał też ideę, aby teatr był miejscem, do którego idzie się po jakieś przeżycie, a nie tylko po rozrywkę i żeby teatr wychodził do ludzi, którzy nie mają na co dzień do niego dostępu. Dlatego zamiast robić duże pieniądze, grając w komercyjnych spektaklach w Warszawie, zaczął jeździć ze swoim Teatrem Reduta po małych miejscowościach. Wiązało się to z wieloma wyrzeczeniami, musiał mierzyć się z kłopotami finansowymi, byciem daleko od rodziny itd., ale on mimo to z uporem realizował swoją misję próbując krzewić kulturę właśnie m. in. w mniejszych miejscowościach, by w tych społecznościach poruszyć jakieś pokłady wrażliwości, edukować ich przez teatr, przez sztukę, zaznajamiać ich z wyższą literaturą. Traktował swoją misję teatralną, jak coś, co jest daleko ponad rozrywkę.
„Marzyciela" wystawia pan w Teatrze Wschodnim. W Pana percepcji gra w undergroundowej przestrzeni różni się jakoś od gry na deskach Teatru Osterwy?
„Marzyciela" wystawiam w Teatrze Wschodnim, ale nie tylko tam. W Teatrze Wschodnim panuje wspaniała atmosfera i pracują tam świetni twórczy ludzie. Natomiast posiadanie własnego spektaklu niezależnego (został on sfinansowany ze stypendium otrzymanego od ZASPu) sprawia, że mam znacznie większy wpływ na to co się będzie z nim działo, gdzie będzie grany i na jakich warunkach. Oczywiście wymaga to większego nakładu pracy, bo sam muszę rozliczać grant, sam muszę walczyć o promocję spektaklu, rozsyłać ofertę i troszczyć się o to, żeby spektakl był grany. Ale idzie to całkiem nieźle, znaleźli się dobrzy ludzie, którzy wyciągnęli pomocną dłoń, m.in. pan Jakub Czekaj, wnuk Juliusza Osterwy, który zaprosił mnie na występy do Krakowa i który wyraził chęć pomocy w eksploatacji tego spektaklu. A samo doświadczenie eksploatowania własnego spektaklu przybliża mnie trochę do Osterwy, który przecież też był sterem i okrętem stworzonego przez siebie Teatru Reduta, musiał mierzyć się z problemami organizacyjnymi i finansowymi. Można powiedzieć, że Reduta Osterwy była pierwszym polskim teatrem offowym z prawdziwego zdarzenia.
Wywiad z Danielem Salmanem przeprowadzili studenci kierunku Media i Dziennikarstwo Wyższej Szkoły Przedsiębiorczości i Administracji w Lublinie w ramach zajęć z przedmiotu „Publicystyka kulturalna", prowadzonych przez Michała Dybaczewskiego. "Kurier Lubelski" jest partnerem kierunku Media i dziennikarstwo.