EN

20.01.2025, 16:48 Wersja do druku

O Szymborskiej i Filipowiczu muzycznie…

 „Kot w pustym mieszkaniu” w reżyserii Tomasza Mana w Teatrze Polskim we Wrocławiu. Pisze Grzegorz Ćwiertniewicz na stronie AICT Polska.

fot. Mikołaj Pływacz, mat. teatru

Od prawie roku można oglądać w Teatrze Polskim we Wrocławiu spektakl „Kot w pustym mieszkaniu” w reżyserii Tomasza Mana. Tytuł, rzecz jasna, został zaczerpnięty wprost z wiersza Wisławy Szymborskiej. W całości zresztą przedstawienie zostało poświęcone tej wybitnej poetce. Jej i Kornelowi Filipowiczowi, z którym łączyły noblistkę bardzo bliskie relacje, żeby nie napisać wprost – miłość. Uczucie to jednak trudno uznać za pospolite. Oboje przecież żyli na pograniczu świata literatury i tego, do którego należą zwykli śmiertelnicy. Twórczość, a już na pewno poezja, gwarantuje nieśmiertelność, stąd też z zasady nie można traktować twórców jak zwykłych zjadaczy chleba.

Dużo w relacji Szymborskiej i Filipowicza dwuznaczności, gry słów, mądrej ironii, inteligencji, wysublimowanego dowcipu, ale i zazdrości, niepewności czy zwykłego ludzkiego przywiązania. Ich uczucie wyróżniała specyficzna łączność dusz. Była to miłość mocno filozoficzna, pełna pytań, momentami młodzieńczej naiwności i wypełniona troską. Opierała się przede wszystkim na obustronnej fascynacji intelektem. Nie będzie chyba w tym stwierdzeniu przesady. Oczywiście, fizyczność również w tym związku miała znaczenie, ale, zdaje się, ważniejszy okazywał się stan umysłu, dający możliwość funkcjonowania na tym samym poziomie koncepcyjnym i mentalnym. Zaznaczmy – wysokim poziomie.

Piszę o tym tyle dlatego, że wbrew zapowiedziom twórców spektaklu, motywem przewodnim, przynajmniej dla mnie, nie był świat zwierząt i próba określenia ich pozycji w hierarchii świata czy troski o braci mniejszych, ale właśnie ten wewnętrzny bogaty emocjonalnie świat Szymborskiej i Filipowicza. I jeśli coś miałoby zrobić na widzu niebotyczne wrażenie, to właśnie sposób ukazania podejścia do miłości z perspektywy obojga. Nie chciałbym zostać posądzony o niedostrzeżenie scenicznej walki o podmiotowe traktowanie zwierząt, które jest mi szczególnie bliskie, choć problem zdaje się szerszy niż mogłoby się wydawać, ale moją uwagę przykuła przede wszystkim kwestia relacji literatów. Z czego może wynikać, że uwagę moją pochłonął motyw inny niż ten, który obrali twórcy? O tym za chwilę.

Scena na Dworcu Świebodzkim zamieniona została w pokój Wisławy Szymborskiej. Trudno jednoznacznie wywnioskować czy widz w poszczególnych partiach zapraszany jest do jej mieszkania w Krakowie czy do Domu Pracy Twórczej „Astoria” w Zakopanem, czy też do pokoju hotelowego w jeszcze innym miejscu. Jeśli wczytamy się w listy pomiędzy Szymborską a Filipowiczem, to szybko zorientujemy się, że pisane i wysyłane były przez obojga z różnych miast. Warto już teraz zaznaczyć, że kanwą scenariusza spektaklu Mana stały się między innymi wydane przed blisko dziesięcioma laty listy, które pisała namiętnie poetka do poety i równie namiętnie poeta do poetki – „Listy. Najlepiej w życiu ma twój kot”. Stanowią one, co wymaga bezwzględnego podkreślenia, prawdziwą skarbnicę wiedzy nie tylko o przeżyciach, ale też i o sytuacji społeczno-politycznej w kraju, poglądach czy zawiłych stosunkach w środowisku artystycznym.

Wróćmy na scenę. W pierwszej kolejności widz dostrzega scenografię, w tym przypadku bardzo skromną. Na środku – sofa – taka peerelowska. Nad nią zwisa czerwona lampa, dająca jedyne światło, pozwalające dostrzec wymieniane przedmioty. Tuż obok sofy – utrzymany w podobnym stylu – stolik. Na nim – maszyna do pisania. Maszyna w pierwszej chwili przywiodła na myśl księgarnio-kawiarnię „Kornel i Przyjaciele” w Cieszynie (spędził w tym pięknym miasteczku pisarz swoje dziecięco-młodzieńcze, jak mówił, najlepsze lata) i w której to znajduje się prawdziwa maszyna Filipowicza. Warto uwzględnić w swojej mapie podróży po Śląsku Cieszyńskim to magiczne miejsce. Skojarzenie skądinąd pozytywne, przyjemne, pozwalające poczuć się na teatralnym krześle jak przy Sejmowej 1 właśnie.

Na widowni cicho. Na scenie półmrok. Zaczyna być słychać szuranie. Zza lewej kulisy wyłania się Krzesisława Dubielówna jako Wisława Szymborska. Ależ to przeżycie! Dziewięćdziesięcioletnia piękna pani o niespożytej energii i ogromnej mądrości emanującej z oczu i doświadczonej twarzy. Wciąż pozostaję pod ogromnym wrażeniem spektaklu „Pani Ka patrzy na morze” w reż. Pawła Miśkiewicza, w którym przez ponad godzinę aktorka trzyma widza w ogromnym napięciu. Napisałem „trzyma”, bo przedstawienie wciąż znajduje się w repertuarze teatru. Do rzeczy. Dubielówna zmierza wolno w kierunku sofy. Ucharakteryzowana na Szymborską, ale nie przesadnie. Ubrana jest w sukienkę ciemnego koloru, przydługi biały zapinany na guziki sweter. Na stopach wygodne buty. Na ramieniu – torebka. Już samo to przejście pokazuje, z jakiego formatu aktorką widz ma do czynienia. Znaczenie ma każdy ruch, każdy gest. Obliczony jest każdy krok. Idzie z głową pochyloną ku scenie. Zamyślona, zdaje się być przygnieciona ciężarem doświadczeń (a może tęsknoty?), ale pewna, odważna, chcąca wspominać. Co ciekawe, mająca w sobie wciąż coś z małego dziecka. Na scenie nie jest już Dubielówną. Jest Szymborską. Ale z drugiej strony nie mogłaby nią być, gdyby nie była Dubielówna, bo nie zbudowałaby takiego portretu, jak udało jej się zbudować – czerpie przecież z siebie. Jest wybitną aktorką. A wybitnych mogą grać tylko wybitni. Dubielówna jest Szymborską. Dubielówna jest również Dubielówną, która wspomina życie. Można się o tym przekonać, spoglądając jej prosto w oczy. Oczy lśniące, zapalone do wspomnień, rozumiejące i wiele wybaczające. Dochodzi do sofy i tak rozpoczyna się spektakl. Dubielówna operuje słowem jak przystało na prawdziwą aktorkę teatralną, dla której to tworzywo ma pierwszorzędne znaczenie. Do tego głos – uderzający, rozpryskujący się o ściany, trafiający do uszu bez konieczności wzmacniania go mikroportem. Do tego nienaganna dykcja czy pauzy, dające widzowi czas na refleksję i przyswojenie wypowiedzianej myśli. To wszystko sprawia, że zasługuje na podziw.

Zastanawiam się, do jakiej kategorii przypisać to wrocławskie widowisko. Singspiel byłby chyba nadużyciem. Zostanę przy śpiewogrze. Zdarza się, że niektórzy posługują się tymi pojęciami zamiennie. Nie mam pewności. Zaznaczę, że boję się takich przedstawień. W mojej ocenie bardzo często spłaszczają problemy i raczej skierowane są do mniej wyrobionych widzów. Szymborska. Filipowicz. Dubielówna. Czy spektakl muzyczny to dobry pomysł? Poezja zacnej poetki miałaby zostać sprowadzona do ulicznych harców? Wątpliwości okazały się nieuzasadnione, kiedy zaprezentowali się pierwsi aktorzy, wykonujący poszczególne piosenki. Udało się zbudować solidny pomost pomiędzy tym, co dawne, a tym, co nowe. W dodatku w dobrej wierze: by ocalić od zapomnienia, by przybliżyć, by ukazać ponadczasowość. Myślę tu jedynie o samym pomyśle. Trzeba w tym miejscu zaznaczyć, że osią konstrukcyjną spektaklu są wspomnienia Wisławy Szymborskiej, które dokonują się na podstawie czytanych przez aktorkę listów – poetki do poety i poety do poetki. Przerywane lub jak ktoś woli – dopełniane są songami wykonywanymi przez adeptów sztuki teatralnej – studentów aktorstwa z wrocławskiej szkoły teatralnej. Te songi to wiersze noblistki. Ich wprowadzenie do spektaklu miało odsłonić zadufanie człowieka, jego antropocentryzm czy obnażyć jego kondycję w bioróżnorodnym świecie. Miały być apelem o zaprzestanie przez człowieka rozpychania się na planecie, którą i tak już wystarczająco zdominował. Intencja bardzo szlachetna – zdominowanie planety wiąże się również z odpowiedzialnością, za zwierzęta również.

Wspomniałem, że ten motyw, pomimo intencji twórców, zszedł w moim odbiorze na drugi plan. Domyślam się, dlaczego. Nie wszystkie interpretacje przemówiły do mnie tak, jak przemawiają wiersze noblistki. Zabrakło w nich wyeksponowania tych filozoficznych pierwiastków. Niektóre zostały wykrzyczane. Owszem, krzyk bywa najlepszym sposobem na dotarcie do odbiorców, jeśli weźmiemy pod uwagę ideę protestu. Ale zdarza się, że nikt go nie słyszy i że z czasem obojętnieje. Nie chcę napisać, że młodzi wykonawcy nie mają talentu czy też, że nie poradzili sobie ze śpiewaniem. Nie, absolutnie, nie. Widać, że na przygotowanie się do spektaklu poświęcili mnóstwo czasu. Doskonalili się zresztą pod kierunkiem Marzenny Wojak, byłej solistki Opery i Operetki w Szczecinie i Teatru Muzycznego we Wrocławiu, znakomitej wykonawczyni muzyki oratoryjnej (Wojak również wystąpiła w tym przedstawieniu; jej fenomenalny głos mogliśmy usłyszeć w scenie wieńczącej całość, a dotyczącej śmierci Filipowicza; nieprawdopodobnym sopranem wprowadziła z jednej strony element grozy, z drugiej – zadumy; połączyła nim dwa światy – żywych i umarłych; wybitnie zilustrowała pustkę, która dotknęła Szymborską po śmierci partnera). Trudno zarzucić im również brak predyspozycji aktorskich. Wręcz przeciwnie. Były to wykonania pełne pasji, charyzmy i bardzo świadome. Ogromne wrażenie zrobiła na mnie umiejętność pracy zespołowej. Nikt nie grał na siebie. Kipiało młodością i to było fantastyczne. Oto wkracza na sceny polskich teatrów nowa generacja aktorów, która ma bardzo skonkretyzowane patrzenie na świat, pełna ideałów i werwy. „To idzie młodość!” – można by krzyknąć za STS-owcami. Tylko czasy inne.

Nigdy nie jest tak, że ktoś się w grupie nie wyróżnia. Na uwagę na pewno zasługuje Jagoda Zimała, studentka AST, doświadczająca już aktorstwa w profesjonalnych teatrach. W spektaklu Mana (ale i Jana Szurmieja, nieżyjącego już reżysera, wielbiciela spektakli muzycznych) wcieliła się w rolę Kizi (kotki, która towarzyszyła scenicznej Szymborskiej niemalże przez cały czas). Od samego początku wzbudziły zainteresowanie jej umiejętności ruchowe – gibkość, elastyczność, lekkość. Wynika to niewątpliwie z wrodzonych predyspozycji, ale i nieustającej pracy z ciałem/nad ciałem. Jawiła się jako aktorka bardzo świadoma swoich technicznych umiejętności. Korzystała z niego tak, jakby nie miało przed nią żadnych tajemnic. Mogłaby zademonstrować każdą figurę, a nawet, jak na kota przystało, uwiesić się u lampy wiszącej nad sofą. Opanowała do perfekcji gestykulację. Każdy jej ruch był w pełni uzasadniony. Każde spojrzenie wyzierające spod maski kota (należy docenić Annę Zaniewicz za skromne, ale bardzo wyraziste kostiumy). Do tego dochodzą umiejętności wokalne. Mocny, przyjazny, czysty głos sprawiał, że słuchało się wykonywanych przez nią piosenek z uwagą i przyjemnością. Songiem „Kot w pustym mieszkaniu” pokazała, że nie boi się wokalnych wyzwań i nieszablonowych interpretacji.

W centrum spektaklu znajduje się Wisława Szymborska, a skoro tak, to i Krzesisława Dubielówna. Wydaje się, że inaczej patrzy na to sama aktorka. Można było odnieść wrażenie, że nie czuje się na tej scenie najważniejsza. Pole do działania pozostawiła adeptom sztuki aktorskiej (przedstawienie jest projektem wspólnym wrocławskich uczelni artystycznych: Akademii Sztuk Teatralnych, Akademii Muzycznej i Akademii Sztuk Pięknych). Może to wynikać z jej pedagogicznego taktu i pedagogicznego doświadczenia. To niebywałe z jaką czułością spoglądała w ich stronę, kiedy wygrywali swoje kwestie. Jak uśmiechała się, jako Szymborska, oczywiście, gdy wyśpiewywali poezję noblistki, z jaką akceptacją przyjmowała ich drobne techniczne niedoskonałości. Jaka była z nich dumna – pogodzona przy tym z przemijalnością, z następstwem pokoleń i otwarta na nowe. Było to iście wzruszające przeżycie. Młodzież dostąpiła zaszczytu, stawiając pierwsze sceniczne kroki w przedstawieniu, w którym zgodziła się wystąpić Krzesisława Dubielówna. Powinni o tym pamiętać do końca życia. „Umrzeć – tego się nie robi kotu”. Zapomnieć lub nie wiedzieć, kim byli i są nestorzy teatru? Nie przystoi.

Grzegorz Ćwiertniewicz – doktor nauk humanistycznych, historyk filmu i teatru polskiego, polonista, wykładowca akademicki, autor książek: „Krystyna Sienkiewicz. Różowe zjawisko”, (2015) i „Amantka z pieprzem” (2019) oraz wywiadów z ludźmi ze świata kultury, recenzji, artykułów o tematyce teatralnej, a także z zakresu prawa i zarządzania. Należy do Polskiej Sekcji Międzynarodowego Stowarzyszenia Krytyków Teatralnych (AICT/IATC), a także do Kapituły Nagrody im. S. Treugutta przyznawanej przez PSMSKT (AICT/IATC) za osiągnięcia w Teatrze Telewizji. Zasiada w jury festiwali i przeglądów teatrów młodzieżowych, a także w radach teatralnych i muzealnych. Publikuje m.in. w „Polonistyce”, „Teatrze”, „Śląsku”, „Odrze”, „Presto”, „Przeglądzie”, „Yoricku”, „Dyrektorze Szkoły” czy „Kwartalniku Edukacyjnym”, a także w kilku wortalach kulturalnych. Mieszka we Wrocławiu.

Tytuł oryginalny

O Szymborskiej i Filipowiczu muzycznie…

Źródło:

AICT Polska
Link do źródła

Autor:

Grzegorz Ćwiertniewicz

Data publikacji oryginału:

19.01.2025