„Orfeusz i Eurydyka” Christopha Willibalda Glucka w reż. i choreogr. Roberta Bondary w Operze Nova w Bydgoszczy. Pisze Barbara Mielcarek-Krzyżanowska.
Minął tydzień od premiery Orfeusza i Eurydyki Christopha Willibalda Glucka w Operze Nova w Bydgoszczy (16 XI 2024), a ja wciąż pozostaję pod ogromnym wrażeniem tego niezwykłego spektaklu. Pierwsze słowa, jakimi zdążyłam podzielić się z przyjaciółmi, odnosiły się do niezwykłej spójności tej realizacji, do podkreślenia wzajemnego dopełniania się warstwy muzycznej, choreograficznej i szeroko rozumianej wizualnej sfery dzieła. W realizacji Roberta Bondary (reżyseria i choreografia) nie odnalazłam jakiegokolwiek pęknięcia, nie było też zbędnego gestu, nadmiaru dekoracyjnego czy sprzeczności konwencji – był to bowiem spektakl TOTALNY, piękny i poruszający.
Historia trackiego śpiewaka i poety Orfeusza oraz jego ukochanej Eurydyki stanowiła jedynie pretekst do nadbudowania nad nią zupełnie innej narracji, do ukazania pogrążonego w patologicznej żałobie cierpiącego człowieka. Mity pozwalają bowiem na takie interpretacje – są opowieściami „wiecznymi”. Ongiś tłumaczyły otaczający świat, zawierały w sobie tajemnicę i elementy niewytłumaczalne, a operując określonym zasobem wyobrażeń pozwalały odczytywać się wciąż na nowo… Robert Bondara z historii o przezwyciężającej śmierć wielkiej miłości, szczególnie silnie inspirującej kompozytorów różnych epok, wydobył wątek ponadczasowy – trudnego doświadczenia emocjonalnego będącego konsekwencją śmierci bliskiej osoby. Kolejne etapy gojenia się „duchowej rany” stopniowo odsłaniane były przed widzami, by ostatecznie pozostawić ich jednak z szeregiem niedopowiedzeń i różnymi tropami interpretacyjnymi... Czy można bowiem jednoznacznie rozstrzygnąć, które z rozgrywających się na scenie sytuacji to projekcje psychiki bohatera, a co wydarzyło się naprawdę?
Zasiadamy na widowni. Na długo przed pojawieniem się dyrygenta obserwujemy – niczym w kontrowersyjnym reality show – dramat dwojga ludzi. Przebywają przy jednym stole, ale wydaje się, że każde żyje we własnym świecie. Ostatkiem sił próbują jeszcze walczyć o związek – kobieta z impetem uderza w stół, wchodzi na niego i kilkakrotnie zbliża się do krawędzi próbując skoczyć, ale z pomocą zawsze zdąża partner… Scena ta kontynuowana jest podczas wybrzmiewającej uwertury i wiemy już, jak bliscy współczesnym widzom są Orfeusz i Eurydyka, co znajduje swe ucieleśnienie w ich przepięknych, misternych kostiumach, łączących współczesność formy z draperiami właściwymi starożytnym chitonom (Martyna Kander). Z wszechogarniającą, szlachetną szarością strojów i scenografii (Diana Marszałek) kontrastuje biało-niebieska suknia Eurydyki. Pierwsze skojarzenie, nawiązujące zresztą do wymownego plakatu Diany Marszałek, to woda – szerokie ruchy tancerzy powodują, że fałdy sukni upodabniają się do fal. Ale niebieski to też kolor smutku, melancholii i depresji… czy to nie one ostatecznie popchną Eurydykę w otchłań wody? Ale nie będę zdradzała treści spektaklu – trzeba go po prostu zobaczyć.
Robert Bondara wykorzystał znany już zabieg, by emocje zawarte w tekście poetyckim dopowiadać bądź intensyfikować układami choreograficznymi z wykorzystaniem partii alter ego solistów. Postaci Orfeusza (Janusz Żak), Eurydyki (Magdalena Czerwińska) i Amora (Agnieszka Nurzyńska) multiplikowane są przez tancerzy; są nimi odpowiednio: Rafał Tandek, Marta Wróbel i Mariia Nechosa. Niekiedy jest ich znacznie więcej – odpowiednio do pogłębiającej się rozpaczy i niemożności zaakceptowania tragicznej prawdy. Wszystkie partie, wraz z biorącym udział w akcji chórem przygotowanym przez Kaję Potrzebską, zaśpiewane są pięknie (dodajmy – bez względu na pozycję, w jakiej reżyser nakazuje im śpiewać), z uwypukleniem oczekiwanej przez Glucka i postulowanej później w tekście reformy operowej – prostoty i szlachetności. Szczególnie dobrze brzmią efekty kolorystyczne wykorzystujące zjawiska topofoniczne i podzielony na grupy chór, którego śpiew dobiega z różnych miejsc sceny i orkiestronu. W pamięci pozostaje też partia orkiestry – wyważonej, dokładnej, zredukowanej po to, by zabrzmieć stylowo, odpowiednio do kanonów estetycznych przełomu baroku i klasycyzmu. Kierownik muzyczny spektaklu Przemysław Fiugajski dba o najdrobniejsze niuanse, rozciągając narrację fragmentów instrumentalnych do tego stopnia, że czas przestaje się liczyć, a słuchacze zatapiają się w przepięknych tematach muzycznych dzieła Glucka. Wzmiankowana wcześniej spójność to zasługa jego doświadczenia i wiedzy. Przemysław Fiugajski ma świadomość znaczenia tej wersji Orfeusza i Eurydyki oraz konsekwencji zmian, jakie w strukturę dzieła operowego wprowadził Gluck. Dzięki jego doświadczeniu, oglądając spektakl odnoszę wrażenie, że od tej opery (a przynajmniej tak dobrze zrealizowanej jej wersji) jest już bardzo blisko do XIX-wiecznej wersji dramatu muzycznego w jej odmianie włoskiej Giuseppe Verdiego i niemieckiej Ryszarda Wagnera.
W wykreowaniu dojrzałej, acz nieoczywistej wizji Roberta Bondary pomagają rozwiązania techniczne (w tym wielopoziomowa scena), a odkrywanie kolejnych etapów wędrówki, charakteryzowanie miejsc i napotykanych postaci oraz ilustrowanie stanów psychicznych bohaterów wzmagają multimedialne projekcje Jagody Chalcińskiej wraz z grą świateł reżyserowaną przez Macieja Igielskiego.
Doskonałe wyważenie treści i formy, kontrast dobra i zła, jasności i ciemności wyrażonej także za pomocą muzyki powoduje, że przestajemy być wyłącznie obserwatorami i wkraczamy w świat przeżyć wewnętrznych bohaterów. Robert Bondara zastrzegał w wywiadzie, że nie chce na scenie oglądać śpiewaków czy tancerzy, że oczekuje takiego zaangażowania artystów, iż widz w kreowanych przez nich postaciach zacznie dostrzegać ludzi i ich uczucia. Uważam, że jego dążenie zostało w pełni zrealizowane, a repertuar bydgoskiej Opery Nova poszerzył się o znaczący tytuł.