"Fedra" Jeana Racine'a w reż. Grzegorza Wiśniewskiego z Teatru Wybrzeże w Gdańsku, "Kupiec wenecki" Wiliama Shakespeare'a w reż. Szymona Kaczmarka z Nowego Teatru im. Witkacego w Słupsku i "Transfugium" Olgi Tokarczuk w reż. Krzysztofa Rekowskiego z Teatru im. Wojciecha Bogusławskiego w Kaliszu na 40. Warszawskich Spotkaniach Teatralnych online. Pisze Tomasz Miłkowski w Dzienniku Trybuna.
To inny festiwal. Przypomina dawny teatr telewizyjny, który transmitował spektakle z teatrów w całym kraju. Różnica polega jednak na tym, że na widowniach nie ma publiczności.
Warszawskie Spotkania Teatralne w warunkach pandemii odbywają się wprawdzie na żywo (bo zaproszone zespoły teatralne grają dla publiczności zgromadzonej przed ekranami komputerów), ale aktorzy grają jak w studiu telewizyjnym. To, jak powiada reżyser „Fedry", nie jest jednak teatr, który polega na bezpośredniej więzi z widzem. Wiśniewski w rozmowie po swoim spektaklu inaugurującym WST wyraził nawet obawę, że widzowie mogą się przyzwyczaić do tej wygodnej formy podglądania spektaklu w kapciach. Mam nadzieję, że tak się nie stanie.
Jedno jest pewne, po pierwszych dniach WST nie ma sensu pytanie, czy klasyka jest współczesna. Teatr zawsze istnieje w czasie teraźniejszym i żadna sita tego nie zmieni, co potwierdziły zarówno klasyki; „Fedra" tocząca się w antycznej Grecji, „Kupiec Wenecki" w renesansowej Italii jak i spektakl ulokowany w przyszłości wg futurystycznego opowiadania Olgi Tokarczuk „Transfugium". To był świetny początek.
5 grudnia 2020: FEDRA, Teatr Wybrzeże
Racine, przerabiając klasyczny mit, był przekonany, że zrobi to lepiej od Eurypidesa i Seneki Młodszego. Mimo charakterystycznej dla klasycyzmu retoryki obdarzył postacie psychologiczną głębią. Dotyczy to zwłaszcza Fedry, porwanej wirem szaleńczej miłości do pasierba. Miłości niszczącej ją i wszystkich bliskich. Wśród postaci kobiecych, całymi wiekami niedowartościowanych w dramaturgii europejskiej, Fedra zajmuje miejsce wyjątkowe - to rola ról, jak Król Lear dla aktorów.
Grywały ją w Polsce największe: Eichlerówna, Mikołajska, Lutosławska, Kucówna, a nieco bliżej naszych czasów Chodakowska i Janda. Teraz gra Katarzyna Figura i czyni to przejmująco - już samo jej pojawienie się na wielkiej, pustej scenie, okolonej blaszanymi „murami", gdzie poza płytkim zagłębieniem zapadni, w której stoi perkusja, a na bocznej poręczy zwisa kolekcja noży, budzi trwogę. Oto zjawia się kobieta wewnętrznie złamana, cierpiąca, ledwie stąpająca po ziemi, z wyraźnym wysiłkiem, a choć złożona niemocą, to królewska w tym powolnym stąpaniu. Jeszcze nie widzimy jej oczu za słonecznymi okularami, choć nieodparcie wiadomo, że w ten sposób skrywa swą boleść. A przecież to tylko - jakże ważne - wejście poprzedzone tylko jednym ostrym wykrzyknieniem (nie!). Potem dopiero przyjdą wielkie monologi Fedry, zduszone, chrapliwe, wypowiadane z trudem, wydzierane z trzewi. Później nadejdzie wstrząsająca próba samobójcza i scena ostatecznej klęski.
Ale i drugi plan też jest tu mocny: przemieniona w piastuna piastunka Enona z „Fedry" (Krzysztof Matuszewski), zauroczony królową przyjaciel i zły duch, jej alter ego (nawet buty nosi takie same jak królowa); zaborcza Arycja (Katarzyna Dałek), kobieta po przejściach, żądna odwetu i władzy, ale też cierpiąca, a wyraża to w przejmującej arii; wreszcie Tezeusz (Marek Tynda), który wystrzega się mocnych akcentów, aby mierzyć się z nieszczęściem. I Hipolit, jego syn miotający się w pułapce losu (Jakub Nosiadek), obiekt pożądania Fedry ogrywający swój umięśniony tors.
W ascetycznej scenografii wszystkie elementy są znaczące, łącznie ze zrywanym przez Fe-drę na samym początku sznurem pereł, które zaścielą powierzchnię sceny, ale nie wszystkie odpowiednio wygrane. Dotyczy to zwłaszcza torsu Wenus - a to przecież Wenus jest skrytą sprawczynią nieszczęść, które spadają na Fedrę, Tezeusza i Hipolita. Leży ten tors przy samym horyzoncie, wygląda jak kawałek manekina i nie jest to tylko techniczny błąd transmisji - jeden z recenzentów „Fedry" oglądanej na żywo wziął Wenus za lalkę erotyczną.
Ale ta „Fedra" się broni, okazuje się niezwykle współczesna. Sprzyja temu inteligentne tłumaczenie Antoniego Libery, które w ustach aktorów tchnie autentyzmem. To aż zadziwiające; bez ani jednego szpetnego słowa można przejmująco mówić, spierać się namiętnie, zwierzać, przekonywać. Grzegorz Wiśniewski trzymając na wodzy swoją wyobraźnię zbudował spektakl, który wchłania widza i nawet „streaming" tego nie zabija.
6 grudnia 2020: KUPIEC WENECKI, Nowy Teatr im. Witkacego w Słupsku
To jest Szekspir dotkliwy. Zamiast tętniącego życiem kolorowego, zasobnego miasta, trafiamy w podejrzane, tandetne zaułki portowego miasta, gdzie dresiarz Szajlok (Igor Chmielnik) prowadzi swoje szemrane interesy. Jeśli trafiają tu mieszkańcy z lepszej części miasta, to w poszukiwaniu gotówki, której im właśnie zabrakło, choć gardzą tymi sprytnymi przybyszami. Bogaty Antonio (Krzysztof Kluzik), ale chwilowo „bez kasy", nawet szukając pożyczki okaże wzgardę Szajlokowi, a przybijając interes wytrze rękę, która podał Żydowi.
Od początku nie zanosi się na nic dobrego. Wszyscy tu kombinują, jak przechytrzyć los, okłamują się nawzajem, wciągają w pułapkę. Antonio wspierający Basania nie czyni tego bezinteresownie -chce zachować pozycję mocniejszego w ich związku i uzależnić od siebie młodszego kochanka. Basanio (Wojciech Marcinkowski) popełni oszustwo, udając zalotników Porcji, mających wybrać jedną z trzech skrzynek, które zgodnie z testamentem jej ojca kryją odpowiedź, komu przypadnie jej ręka. Porcja (Monika Janik) wystawi się na targ jak portowa dziwka, a potem wybierze podstęp, aby podporządkować sobie Basania. Jessyka (Anna Kończal) ucieknie z domu z pieniędzmi ojca, aby związać się z chrześcijaninem Lorencem (Kacper Sasin), który okaże się damskim bokserem.
To wszystko w dramacie Szekspira jest. Szymon Kaczmarek osadzając akcję w świecie zdegradowanym, odstręczającym brzydotą i kiczem, wśród ludzi czyhających na to, aby panoszyć się nad innymi, niewiele zmienia. Wyostrza to, co u Szekspira jest, łagodząc akcenty antysemickie, a wzmacniając obecną tu na każdym kroku przemoc. Najsilniej reżyser ingeruje w finale - niemej, ale jakże wymownej scenie „czarnego chrztu", przemocowego rytuału, który siłą przemienia Żyda Szajloka w Szajloka chrześcijanina. Nie padają tutaj żadne słowa poza fragmentami pieśni „Personal Jezus" Johna Casha. To scena wstrząsająca i tak przejmująca, że aż chwytają dreszcze. Świetnie zagrana. Zostajemy z obrazem świata, który stacza się na manowce pod dyktando zaborczych ideologii.
7 grudnia TRANSFUGIUM, Teatr im. Wojciecha Bogusławskiego w Kaliszu
Akcja toczy się w tajemniczej klinice, gdzie przeprowadza się proces przejścia ze stanu człowieka do innej formy bytu (na przykład wilka). Dziwne miejsce, budzące raczej lęk niż sympatię, mino że dba tu się o wygody gościa. Scena jednak wyobraża wnętrze doskonale anonimowe, do którego za pośrednictwem ekranów zagląda natura. To tutaj właśnie przybywa siostra Renaty (Izabela Wierzbicka), aby uczestniczyć w ceremonii przejścia i odebrać ostatnie dokumenty.
Sytuacja jednak nie jest obojętna. Bohaterka opowiadania Olgi Tokarczuk „Transfugium" nieustannie zastanawia się, co sprawiło, że jej starsza siostra Renata (Agnieszka Dzięcielska) zapragnęła porzucić ciało człowieka i poddać się procedurze przeistoczenia? Odpowiedzi szuka w przeszłości, wertuje klisze pamięci, ale wciąż nie wie, dlaczego Renata tak właśnie wybrała.
Ten futurystyczny żart ekologiczny pisarki stawia na tyle niepokojące pytanie, że znalazł rozwinięcie w scenariuszu Krzysztofa Rekowskiego. Czerpiąc inspiracje z opowiadania, reżyser skupił uwagę na tym właśnie wątku. Też próbuje dociec, co spowodowało, że Renata będąc świadoma nieodwracalności tego czynu, porzuca egzystencję człowieka. To oczywiście s-f, ale jednocześnie okazja, aby zapytać, na czym polega zwątpienie, jakie zaczął budzić człowiek jako domniemany pan stworzenia.
Sprawy te roztrząsają rodzice, dzieci i siostra odchodzącej w świat natury Renaty podczas rytualnej ostatniej wieczerzy, ale już bez jej udziału. Wszystko się już dokonało, najbliższym pozostały kolorowe ciasteczka i wspomnienia. Rodzice (Krystyna Horodyńska, Maciej Grzybowski) i syn (Maciej Zuchowicz) mają jej za złe, że zdecydowała się na transfugację (ojciec powtarza: „Ona umarła"), próbuje jej motywy zrozumieć siostra i córka (Aleksandra Pałka). Czasem do rozmowy wkradają się tony emocjonalne, niekiedy nazbyt wzniosłe, zwłaszcza kiedy do głosu dochodzi mistrz ceremonii, niejaki doktor Choi (Wojciech Masacz), perorujący z wyższością tego, który wszystko wie. A na koniec i tak głos należy do wilków, dzielących się swoimi uwagami o świecie, który tworzy (albo raczej pustoszy) człowiek.
Żarty żartami, ale podczas wycieczki w nieznane obszary fantazji naukowej, możemy czuć się w miarę bezpiecznie zdystansowani, choć kryje się za nimi pewien niepokój. Tokarczuk, a podążając za nią Rekowski, odsłaniają kryzys związków emocjonalnych, dojmującą samotność człowieka, zmęczenie cywilizacji, lęk o przyszłość świata, w którym ludzie będą mieli coraz mniej do zrobienia. Aktorzy kaliskiego teatru ten są stan rzeczy wydobywają z budzącą lęk prawdą.