EN

30.03.2023, 12:41 Wersja do druku

Jest jeden bóg z maszyny i piany

„966 czyli zmierzch bogów” Jarosława Murawskiego w reż. Marcina Libera w Teatrze Fredry w Gnieźnie. Pisze Magdalena Rewerenda, członkini Komisji Artystycznej 29. Ogólnopolskiego Konkursu na Wystawienie Polskiej Sztuki Współczesnej.

fot. Dawid Stube / mat. teatru

Marcin Liber oraz zainspirowany książką Jakuba Bobrowskiego i Mateusza Wrony Jarosław Murawski przypominają w gnieźnieńskim teatrze słowiańską mitologię, która kształtowała wyobraźnię i religijność osób żyjących na terenach uznawanych dziś za pierwsze ziemie polskie w czasach poprzedzających nastanie chrześcijaństwa. W programie do spektaklu 966 piszą: „Jest okrutnym paradoksem, że większość Polaków jest w stanie wymienić imiona przynajmniej kilku bóstw greckich czy rzymskich, a mało kto wie, jak się nazywali nasi rodzimi słowiańscy bogowie. […] Przed pojawieniem się na naszych ziemiach chrześcijaństwa istniał cały system rytuałów i wierzeń, który wcale nie był «prymitywny», lecz niezwykle rozbudowany i wielobarwny”. Twórcy grają jednocześnie z pamięcią miejsca i rolą Gniezna w polskim kulturowym imaginarium. Przy okazji snucia fantazji o możliwych perypetiach Mokosz, Peruna i Welesa oraz mieszkańców gnieźnieńskich ziem, których spokojne życie zaburza pojawienie się groteskowego biskupa z misją dyplomatyczną, poddają refleksji narrację historyczną na temat początków państwa polskiego i polskiej tożsamości narodowej, zasadność osnucia ich wokół chrześcijaństwa oraz politycznego i ideologicznego uwikłania oficjalnych historii – utrwalanych w określonej formie i konkretnym celu już od czasów pierwszych chrześcijańskich kronikarzy.

Intencja podjęcia tych tematów wydaje się słuszna nie tylko w kontekście pozateatralnej debaty na temat roli i kondycji kościoła katolickiego w Polsce, ale także w perspektywie licznych teatralnych rewizji polskiego katolicyzmu, które – jako kontynuacja rozprawiania się przez teatr z literackimi i historycznymi mitami fundującymi naszą tożsamość zbiorową – przynajmniej od czasów Klątwy Olivera Frljicia pojawiają się w polskim teatrze regularnie. Dość wymienić choćby Radio Mariia Rozy Sarkisian, Matkę Joannę od aniołów w reżyserii Jana Klaty czy Wojciecha Farugi lub Obraz/y uczuć Krzysztofa Popiołka. Nie od rzeczy jest także przyjęta przez Libera konwencja satyry, która poprzez śmiech ma pomóc w rozładowaniu społecznych napięć i w krzywym zwierciadle pokazać znormalizowane patologie kościelnych instytucji. Choć jednocześnie faktyczny komizm postaci biskupa Jordana (Roland Nowak) noszącego sportowe buty Nike Jordan, ogromnego, dmuchanego pomnika Chrystusa ze Świebodzina czy nawiązań do współczesnej polskiej rzeczywistości politycznej zależy chyba od indywidualnego poczucia humoru.

Gnieźnieński spektakl – oparty na słusznych założeniach i interesującej koncepcji – okazuje się jednak nieudany. Jego przebieg zdaje się przeczyć formułowanemu w programie i innych materiałach promocyjnych celowi. Przypomniana przez Murawskiego i Libera słowiańska mitologia, mająca stanowić przeciwwagę dla opresyjnego, patriarchalnego i narzuconego siłą przez ówczesne elity chrześcijaństwa w ramach transakcji dyplomatycznej, niczym się od niego nie różni. Opowiedziana przez twórców historia powtarza biblijne schematy narracyjne – takie jak choćby narodziny syna bożego, który stanowić ma zagrożenie dla statusu obecnego władcy – a także korzysta z chrześcijańskiego repozytorium znaków i symboli: rzecz rozpoczyna się pod Drzewem Życia, a charyzmatyczny i długowłosy Weles, bóg otchłani (Michał Karczewski) wygląda jak Chrystus, którego wizerunek stworzyła i utrwaliła zachodnia kultura.

fot. Dawid Stube / mat. teatru

Nawet jeśli twórcy usiłują odwracać chrześcijańską strukturę, na przykład otwierając swój spektakl zdaniem „na początku nie było nic”, będącym oczywistym nawiązaniem do fragmentu ewangelii św. Jana, to w efekcie czynią z chrześcijaństwa nieuchronny punkt odniesienia dla wszelkich systemów religijnych. Jednocześnie – prezentując słowiańskich bogów jako postaci próżne, mściwe, żądne władzy i stosujące przemoc – nie pokazują przedchrześcijańskiej mitologii jako atrakcyjnej alternatywy. W świecie gnieźnieńskiego spektaklu system religijny jest jeden – przemocowy i oparty na męskiej dominacji – niezależnie od tego, czy na jego czele stoi patriarcha słowiański, czy chrześcijański. Skoro zatem starzy bogowie nie różnią się znacznie od opresyjnego chrześcijaństwa, to po co ich wskrzeszać? Jak wielką szkodą jest, w obliczu opowieści o świecie powstałym w wyniku przepychanek między kapryśnymi i agresywnymi bogami, utrata zbiorowej tożsamości rdzennie zakorzenionej w słowiańskiej mitologii? Jaką moc przekleństwo ma rzucone na nas przez Żyrzca-Biesa za to, że „własnych przodków wkopaliśmy w glebę, zapomnieliśmy słowa, gesty i zwyczaje”, skoro dziedzictwo to nie wnosi nic nowego?

Przez chwilę zdaje się, że odpowiedzią na wadliwość wszelkich systemów religijnych są indywidualne spotkania z transcendentem, do których nie potrzeba ani rozbudowanych narracji, ani monumentalnych świątyń, ani monstrualnych pomników, które i tak zburzy kolejny system. Nieco ckliwy, ale ostatecznie poruszający wydaje się monolog Jaśkowej (Joanna Żurawska) o znajdowaniu absolutu w prostym pięknie słonecznego dnia na polu czy w momencie narodzin dziecka. Te małe religie stają się w tej scenie fundamentem małych historii. Bohaterka mówi: „jeśli nie zauważy cię wielka historia, pamiętaj: masz swoją małą prywatną wyłącznie twoją historię, taką, której nie miał i nigdy nie będzie miał nikt poza tobą najważniejszą”. Nawoływanie do porzucenia zinstytucjonalizowanych formacji jest jednak w kontekście całego przedstawienia – które ostatecznie potwierdza ludzką tendencję do tworzenia dość schematycznych systemów – słabo słyszalne i mało przekonujące. Na poziomie deklaracji spektakl opowiadać ma przecież właśnie o religijnym systemie i jego obecności w pamięci zbiorowej, a nie indywidualnej.

Być może rozwiązaniem dla tego religijnego impasu byłoby osnucie nowego, pozytywnego mitu wokół postaci kobiecej. Potencjał taki ma Mokosz, bogini życia i rozkoszy (Martyna Rozwadowska), pierwsza postać, którą poznajemy na scenie. Z biegiem przedstawienia okazuje się jednak, że jest ona jedynie bierną marionetką, ozdobną lalką, służącą do erotycznych zabaw Welesowi i Perunowi (Wojciech Siedlecki). Kobiety nie mają w spektaklu Libera żadnej mocy sprawczej. Kluczowy jest przede wszystkim ich wygląd: postaci męskie obsesyjnie wręcz podkreślają brzydotę Dobrawy (dla wzmocnienia efektu śmieszności granej przez Wojciecha Siedleckiego), mającej zostać pierwszą i jedyną chrześcijańską żoną Mieszka (Maciej Hązła). „Brzydka i zgorzkniała”, jak mówi o niej narrator, jest też Jaga (Kamila Banasiak) – w części spektaklu stająca się Babą Jagą – zbudowana z wszelkich możliwych klisz i fantazmatów na temat wiedźm, jakie wyprodukował patriarchat. Liber i Murawski nie tylko nie korzystają z potencjału, jaki ma, także już nieco stereotypowa w nowym polskim teatrze, figura kobiety-czarodziejki, czułej, troskliwej i solidarnej, ale także seksualnej i stanowczo opowiadającej się przeciw zasadom rządzącym systemem patriarchalnym. Twórcy spektaklu z Gniezna odwołują się do archetypu Baby Jagi jak gdyby feministyczny dyskurs dotyczący czarownic wcale nie rozwijał się od kilkunastu, jeśli nie kilkudziesięciu lat. W efekcie zamiast proponować nową, wywrotową mitologię, 966 umacnia stary system oparty na męskiej walce o dominację nad porządkiem symbolicznym.

O umowności, dowolności i zastępowalności tego ostatniego mówi oprawa wizualna przedstawienia. Projekcje wideo, stworzone przez Wojciecha Kucharczyka posługującego się elementami wygenerowanymi przez sztuczną inteligencję, operując charakterystycznym dla tej technologii hiperrealizmem, składają się na ciąg narkotycznych, psychodelicznych obrazów, raczej losowo łączących imaginarium różnych cywilizacji i kultur. To dosłownie bóstwa z maszyny: przypadkowy i uniwersalny wynik algorytmu bez znaczącej treści. Nie jest ważne ich przesłanie czy źródło. Kolejne religie – upersonifikowane na scenie w postaciach Żyda, Muzułmanina i Konstantynopolitańczyka – to tylko mniej lub bardziej atrakcyjne oferty handlowe. Obiekt kultu jest wymienny, kruchy i wątły jak pokrywająca scenę piana, z której powstał. Zmierzch kolejnych bogów nie oznacza jednocześnie kresu systemów, które nimi zarządzają. Słowiański pan podziemia stapia się w jedno z chrześcijańskim dostojnikiem kościelnym w momencie zinstytucjonalizowania religii. Nie wydaje się jednak, że jest to teza, którą można by wyczytać z intencji dramaturga i reżysera 966. Spektakl niejako wbrew intencji jego twórców pokazuje, że zinstytucjonalizowanie religii, w swoim chrześcijańsko-patriarchalnym schemacie fundującym tożsamość zbiorową, jest tak silnie uwewnętrznione i zakorzenione w polskiej świadomości, że model opresyjnego systemu reprodukuje nawet przedstawienie, które chce mu się przeciwstawić.

Dlatego bez względu na to, jak dużo efektownej piany spłynie na scenę, jak bardzo przełomowe okaże się w przyszłości użycie w tym spektaklu sztucznej inteligencji, ilu widzów i widzek zdecyduje się w finale przyjąć chrzest z rąk biskupa Jordana czy jak wiele razy dmuchany Chrystus świebodziński – ku uciesze widowni – ukłoni się w czasie oklasków, 966 pozostanie niewykorzystanym potencjałem. Śmiech to za mało.

Jarosław Murawski 966. Reżyseria: Marcin Liber, scenografia i kostiumy: Mirek Kaczmarek, Muzyka i wideo: Wojciech Kucharczyk, Choreografia: Hashimotowiksa – Paulina Jaksim, Katarzyna Kulmińska. Prapremiera w Teatrze im. Fredry w Gnieźnie 17 marca 2023.

Źródło:

Materiał własny

Wątki tematyczne