„Bezmatek” wg Miry Marcinów w reż. Marcina Libera na Scenie pod Ratuszem Teatru Ludowego w Krakowie. Pisze Grzegorz Kondrasiuk w „Do Rzeczy”.
Wśród najciekawszych momentów minionego sezonu, kiedy to teatr odtwarzał swój stan posiadania i przypominał sobie, jak się gra przy pełnych widowniach, umieszczam spektakl skromny, ale w swej skromnej formule znakomity
Krakowski Teatr Ludowy ma, jak wiadomo, scenkę Pod Ratuszem, na krakowskim Rynku, do której wchodzi się przez restaurację po tym, jak już przedrzemy się przez turystyczne tabuny, miniemy Mitoraje, dorożki i całą resztę. Na scence tej niekiedy (trzeba wypatrywać) bywa grywany spektakl „Bezmatek", adaptacja tak właśnie zatytułowanej książki, wspomnienia, eseju osobistego, autorstwa Miry Marcinów.
Reżyserował Marcin Liber, który lubi ostre efekty sceniczne, smaganie widowni. Smaganie dźwiękiem: krzykami aktorów, przesterami, muzyką noise czy hard core; smaganie obrazem: wizualizacjami drastycznymi albo glitchami, rozpadającymi się na piksele, pełnymi zakłóceń, prześwietleń. No i lubi też prowokacje oraz tematy polityczne, feminizm i satyry na „ten kraj" i jego mieszkańców. Tymczasem, o dziwo, w sercu krakowskiego rynku, na mikroskopijnej scence, doszło do „zmieszczanienia" teatru Libera, które przyniosło dobre rezultaty.
„Bezmatek" to opowieść autoironiczna - i brutalna, i ciepła. Pisana w pierwszej osobie historia o umieraniu matki dzięki znakomitym rolom Mai Pankiewicz i Katarzyny Tlałki przeobraziła się w teatr absolutnie otwarty i teatr bardzo o czymś. W formie teatralnej jest to sztuka tzw. kameralna, na dwie aktorki, z towarzyszeniem muzyka (Adam Witkowski) komentującego akcję dźwiękami gitary i piosenkami. Mieszająca nastroje, tam gdzie trzeba żartobliwa (początek w kostiumach pszczelarskich, nienachalne ogrywanie poetyki telewizyjnego talk show), gdzie należy - poruszająca (finałowy monolog córki, trudno pozostać obojętnym), gdzie trzeba - dotykająca, wbijająca emocje z literatury w ciało oglądającego (jak w scenie z żelazkiem, okrutnej i zaskakującej). Między reżyserem i ekipą na scenie doszło do porozumienia - czego skutkiem znakomite wyczucie dramaturgii, umiejętność zmiany nastroju, wycofania, zdejmowania napięcia, a czasem - odwrotnie, atakowania znienacka, na chwilę trudnym, mocnym momentem albo frazą odwołującą się do najtrudniejszych wspomnień.
Spektakl jest króciutki, trwa zaledwie 45-50 minut. Ale „Bezmatek" jest przecież książką krótką, dobitną, zawierającą wiele prostych, trafnych zdań, książką dotykającą tematu. Literatura i teatr spotykają się w takiej lapidarnej, wypełnionej sensem formie. Pankiewicz i Tlałka uciekają tu od łzawej psychologii, od ekshibicjonizmu, podejrzanej psychodramy, hochsztaplerskiej iluzji psychoterapii. Tam gdzie trzeba, potrafią dodać nutkę emocji, pozwolić sobie na kilka sentymentalnych fraz.
Nie grają tylko postaci, z prawdopodobieństwem psychologicznym. Grają relację, stany emocjonalne, cały wachlarz zmiennych, sprzecznych emocji - odtwarzając, jak to jest z miłością rodzicielsko--dziecięcą u dorosłych ludzi. Każdy jest przecież czyimś dzieckiem i relacje z rodzicem należą do kwestii domagających się przepracowania.
Powstał jakiś nowy, ciekawy odłam teatru środka - spektakl ostry, ale z zachowaniem granic, bez bałamutnego naciągania na ich przekroczenie, bez nagości, bez scen wzbudzających obrzydzenie, bez obrażania części widowni i bez taniej publicystyki. A także - bez pychy inscenizacyjnej, traktujący z powagą autorkę, umocowany w literaturze intymnej, który może doprowadzić do głębszego wewnętrznego zrozumienia. Trzymam kciuki za to, żeby „Bezmatek" wrócił na scenę w przyszłym sezonie.
MIRA MARCINÓW, „BEZMATEK", TEATR LUDOWY W KRAKOWIE REŻYSER: MARCIN LIBER