Czym jest obecność teatru na tym podobno pokoleniowym wydarzeniu, jakim jest Open'er? Może transakcją, jak wszystko, dwustronną wymianą uznania czy prestiżu - pisze Witold Mrozek w Dwutygodniku.
"Ja na przykład bym tych spektakli nie zobaczyła, gdyby nie były na Open'erze" - mówi E., moja młodsza redakcyjna koleżanka. E. ma chyba na myśli to, że opowiadając o swojej pierwszej wycieczce na najważniejszą imprezę lata, nie powinienem uprawiać typowego ponoć dla mnie lekko zgredowskiego, elitarystycznego marudzenia w lewicowym anturażu. Choć E. sama też marudzi. "Courtney Love" Strzępki i Demirskiego jej się podobało, ale "Paw Królowej" Świątka - wręcz przeciwnie. "Gdybym chciała, żeby ktoś mi wyrecytował Masłowską krzycząc, to nie szłabym po to do teatru". Z E. w teatralnych kwestiach z reguły się nie zgadzamy. O Open'erze można różnie. Można opisać świetnie funkcjonująca maszynę: autobusy odjeżdżające co dwie minuty z okolic dworca Gdynia Główna; długie szpalery ludzi sprawnie maszerujących między bezkresnymi polami namiotów; festiwalowe delegatury warszawskich hipsterskich knajp. Butiki odzieżowe w namiotach, bary z piwem i