Skrajne oceny i zwiększony poziom adrenaliny tak u obrońców, jak i przeciwników spektaklu - oto sytuacja, jaką zanotowano 10 stycznia o godz. 21.30, w szacownych murach Teatru Śląskiego. Już to wystarczy, by mówić o wydarzeniu, nawet jeśli większość premierowych widzów poczuła się spektaklem obrażona i zdegustowana. Linia demarkacyjna nie biegła zresztą wedle wieku oglądających. Wyznaczały ją raczej oczekiwania wobec teatru ("jak można tak kląć w świątyni sztuki?") lub podejście do tematu ("to nie mój problem; nie chcę katować się oglądaniem ludzi, którzy sami wdepnęli w nieszczęście").
Głos współczesności "Trainspotting" według książki Irvine'a Welsha, którego premiera polska odbyła się w Katowicach, nie jest przedstawieniem doskonałym, ale ważnym i godnym dyskusji. Zamknięcie drzwi teatru przed "niewygodnym" tematem byłoby większym grzechem, niż to, że wprowadzono do repertuaru pozycję, budzącą niesmak u wyznawców czystości języka i tradycji. Wielki Dramaturg mówił przecież, że teatr to zwierciadło postawione przy gościńcu życia. Dziś ów gościniec to kolejowy wiadukt, a narkomanów na katowickim Rynku więcej niż teatromanów. I nic na to nie poradzimy, niestety... Ktoś, kto nie zetknął się bezpośrednio z problemem uzależnienia, może przekląć ten spektakl i odradzać go znajomym. Jego prawo, takie samo jak tych, którzy akceptują "Trainspot-ting", bo znudziły się im wyprute z emocji poprawne inscenizacje klasyki. Teatr to żywa tkanka, a oczekiwania odbiorców - zróżnicowane. Nie ma nakazu zachwytu nad tym spektaklem