SCIENCE FICTION miewa się w teatrze z reguły źle. Sceneria i tematyka "kosmiczna" bliższa jest stylistyce filmu. Ale "Solaris", głośna powieść Lema, wykorzystuje gatunkowy sztafaż z umiarem; to raczej filozoficzna przypowieść o granicach ludzkiego poznania niż klasyczny produkt s-f. W połączeniu zaś z przestrzeganiem tak ważnych teatralnych reguło - zakładających jedność miejsca czasu i akcji - stanowi dzieło, które miało prawo kusić scenę. Toteż Szlachtycz uległ pokusie: jego "Solaris" miało być uniwersalnym moralitetem, dyskursem o miejscu współczesnego człowieka we wszechświecie (może po prostu: w świecie?), dla uatrakcyjnienia ubranym w kostium science fiction. Piszę: miało być, więc sugeruję poniekąd, że nie jest. Lecz to nie do końca tak. Bo "Solaris" spełniło się w tej akurat mierze. Nie jest kosmicznym komiksem przeniesionym na scenę. Usiłuje pytać o rzeczy ważne, nie sili się na efekty rodem z filmów Spielbe
Tytuł oryginalny
Zwierciadło kosmosu
Źródło:
Materiał nadesłany
Kurier Szczeciński nr 18