EN

29.11.2024, 12:20 Wersja do druku

Znikające sardynki i urwane, „wyzywające” klamki

„Czego nie widać” Michaela Frayna w reż. Piotra Cieplaka w Teatrze Komedia w Warszawie. Pisze Anna Czajkowska w Teatrze dla Wszystkich.

fot. Dawid Stube/ mat. teatru

Klasyka gatunku, farsa wszech czasów – bo za taką uchodzi „Czego nie widać” Michaela Frayna, w latach 80. i w pierwszej połowie 90. była sztuką znaną, grywaną w polskich teatrach bardzo często. Dlaczego? „To wielka farsa – nie dla intelektualistów i nie dla prostaków, ale dla wszystkich – farsa, która podobałaby się Kierkegardowi, choć jego ojcu chyba nie” – podsumowywał przewrotnie James Fenton – poeta i jeden z najbardziej cenionych brytyjskich krytyków literatury. Stąd taka popularność komediowego spektaklu. Teatr w teatrze, za kulisami, przed kulisami i bez mała pod kulisami. „Noises off” to znakomicie napisana opowieść o pewnej prowincjonalnej trupie teatralnej, o scenicznych kulisach pracy aktorów i ich życiu prywatnym, które miesza się z fikcyjną grą. Cóż, zaglądanie do kuluarów, za kurtynę, motyw teatru w teatrze zawsze są pociągające – i dla widza, i dla aktorów. Zresztą to, czego nie widać, zazwyczaj jest ciekawsze i daje szansę na dwuznaczną grę, igranie z konwencją. Dotyczy to nie tylko spektakli teatralnych. Sam Frayn bardzo dużo wie o teatrze i dramaturgii sprawdzającej się w farsach, czego wyraz dał w swoich najlepszych sztukach. „Czego nie widać” kroił kilkakrotnie, obserwując reakcje widowni czy korzystając z komentarzy reżysera (ostateczna wersja powstała dopiero w 2000 r.!).

Frayn podzielił swoją farsę na trzy akty. W pierwszej części widzimy scenę i rozgrywającą się na niej próbę generalną spektaklu „Co widać” (choć zachowania aktorów i znajomość tekstu wcale na to nie wskazują…). Druga część inscenizacji, akt drugi, przedstawia wydarzenia dziejące się na zapleczu oraz w garderobie i w końcu akt trzeci – upragniona (ale czy na pewno?) premiera w teatrze. Scenografia obraca się za każdym razem o 180 stopni, co ułatwia orientację w całym tym zamierzonym chaosie. Autor satyrycznym okiem spogląda na teatralny światek, a jego farsa dotkliwie obnaża skutki reżyserskich błędów, aktorskich gaf i potknięć. Czyni to bez złośliwości, z wyrozumiałością pokazując, jak trudnym rzemiosłem trudnią się oglądani przez nas artyści, czym może zaskoczyć proces powstawania spektakli (parodiując go rzecz jasna), podkreślając, ile pracy wymaga, oraz zwracając uwagę na znaczenie wspólnej gry całego zespołu. Ludzie (tj. my wszyscy) są przecież ułomni, niedoskonali w swym rzemiośle, targani uczuciami zazdrości, a jednak dobroduszni i poczciwi. I ten teatr w teatrze to jest życie, w dodatku podpatrzone przez mistrza farsy.

W spektaklu Cieplaka pierwszy akt, z wszystkimi pomyłkami, zamianami, licznymi talerzami sardynek, nerwowym reżyserem, klnącym aktorem, butelkami whisky, zagubioną aktorką i jej szkłem kontaktowym, rozwija się pomału, aby nabrać koniecznego przyspieszenia w akcie drugim i trzecim. Pierwszej części brak trochę lekkości i naturalności. Co prawda karuzela dopiero zaczyna się kręcić i obraca się coraz szybciej, by potem nie móc już zahamować. Dlatego tempo i przejrzystość nie gubią się w energiczniejszej, zwrotniejszej drugiej części, a trzecia pozwala smakować całość. Parodia farsy w farsie cieszy i śmieszy. Przysługujące jej cechy (niewielka odporność na pomyłki, konieczność błyskawicznej reakcji, przećwiczona do perfekcji spontaniczność) nadają sztuce moc i siłę, ale z powodu opóźnionego wejścia, zapomnianych kwestii czy niedziałających rekwizytów całość rozpada się jak szklana konstrukcja. Piotr Cieplak zadbał o to, by wpadek prawie nie było. Cały zespół gra na najwyższych obrotach, bawi się tekstem i sytuacją – w kunsztownie skonstruowanej farsie aktorzy czują się dobrze. Dynamizm, nieustanna, szalona bieganina wymagają od nich nie lada kondycji i orientacji. Chaos, skomplikowane relacje uczuciowe między bohaterami, ich małostkowość oraz nieporadność wywołują częsty śmiech wśród publiczności. A występujący śmieją się też z samych siebie, przywołując spotykane w teatrze sytuacje i wpadki  – „jeśli coś może pójść źle, to pójdzie!”.

fot. Dawid Stube

Eliza Borowska gra pysznie. Jej Dotty Otley jest rozkosznie roztargniona, obdarzona niecodziennym poczuciem humoru, ciut złośliwa, zawzięta i wielce ironiczna. I ma w sobie styl, tajemniczy czar. Aktorka z wyczuciem ukazuje przerysowaną sylwetkę swej bohaterki, miota się pomiędzy telefonem, drzwiami i talerzami pełnymi sardynek. Sławomir Grzymkowski jako Lloyd Dallas, reżyser z ambicjami, jest bardzo ważną postacią. Obserwuje przebieg próby, nerwowo komentuje i podniesionym głosem przywołuje swój zespół do porządku. Sarkastyczne uwagi świetnie brzmią w ustach Grzymkowskiego, uniwersalnego i doświadczonego aktora, który jak zwykle z naturalnością oddaje gwałtowność temperamentu bohatera swej kolejnej roli. Rafał Zawierucha jako Garry Lejeune rozbraja widzów swoim charakterem. Garry w scenicznym dialogu jest nie do pobicia, a w prywatnych rozmowach nie potrafi odpowiednio i przekonująco sklecić zdania. Rafał Zawierucha znakomicie uwypukla tę „aktorską cechę” bohatera, a także pokazuje jego groteskowo zabójczą zazdrość oraz zabawną „nadszybkość” reagowania, co wnosi sporo świeżości i spontaniczności do zawirowanego tempa i akcji. Justyna Kowalska jako Brook Ashton – niedoświadczona, niezbyt bystra, za to seksowna acz egoistyczna aktoreczka – śmieszy równie mocno jak pozostali. Podobnie Lidia Sadowa, czyli wrażliwa, opiekuńcza Belinda Blair. Szybko zyskuje sympatię widza, choć ma jedną wadę – niepohamowaną skłonność do plotek. Obok niej pojawia się przewrażliwiony, pozbawiony pewności siebie, poczciwy Frederick Fellowes, w którego postać umiejętnie wciela się Oskar Hamerski. I trudno go nie polubić! Galerię nietuzinkowych charakterów, choć typowych dla farsy, dopełnia Agnieszka Skrzypczak jako uczuciowa i płaczliwa asystentka Poppy Norton-Taylor. Na scenie pojawia się też „człowiek do wszystkiego”, przesympatyczny, przepracowany do upadłego Tim Allgood, czyli Maciej Czerklański. Choć rolę ma niewielką, z powodzeniem i wyczuciem ukazuje sylwetkę młodego mężczyzny, groteskowo i satyrycznie. Ostatni niewymieniony bohater to Selsdon Mowbray, starszy aktor z problemem alkoholowym. Tadeusz Chudecki wykorzystuje cały swój komiczny kunszt, by przebojowo oddać wady i zalety Selsdona, postaci mocno przerysowanej (jak to w farsie bywa), a mimo to realistycznej.

Wszyscy aktorzy grają na najwyższych obrotach, z uwagą skierowaną na cały zespół i rzecz jasna widza. Pokazują maksimum techniki aktorskiej – widzowie mają poczucie, że to takie proste i lekkie. I dobrze, i tak być powinno. Aktorzy mówią, że „im więcej się śmieją, tym oni mają większe poczucie dobrze odegranej roli”. Panie konsekwentnie budują emocjonalny portret aktoreczek, bardzo kobiecych, niepozbawionych seksownego wdzięku, doprawionego pozornie niewinnym sprytem. Panowie naturalnie dopasowują swą grę do rozwoju wydarzeń i dzielnie stawiają czoła prawdzie. Choć tempo jest zabójcze, nie pokazują po sobie zmęczenia. Ich szybkie reakcje, przećwiczona do perfekcji spontaniczność nie słabną ani na chwilę. Akcja rozwija się błyskawicznie, obfituje w niewiarygodne wydarzenia oraz doprowadzony niemal do absurdu humor sytuacyjny, który wynika również z parodiowania znanych i lubianych trików czy schematów komediowych. Precyzyjna reżyseria wydobywa z tekstu wszelkie smaczki i refleksje. Piotr Cieplak nie zaniedbuje niczego, co mogłoby podkreślić pomysłowość oryginalnego tekstu.

„To świat małych spraw, drobnych, upierdliwych dramatów. I to są właśnie sprawy ludzi. Dlatego nie śmiejemy się z bohaterów, my im współczujemy. Ale ich katastrofy są tak naprawdę wyzwalające, oni triumfują. Ta sztuka, oprócz tego, że bardzo dobrze napisana i śmieszna, jest po prostu «pojednująca»” – twierdzi reżyser. Sprawdzone już na scenie tłumaczenie tekstu autorstwa Karola Jakubowicza i Małgorzaty Semil na pewno pomaga realizatorom, a w spektaklu nie brak typowych dla farsy i innych komedii gagów: nieotwierających się drzwi, szejka odzianego w prześcieradło, siadania na kaktusie, pomylonych bukietów i znikających pakunków oraz sukienek, urwanych klamek i innych. Scenografia Wojciecha Stefaniaka zmyślnie podkreśla dwuznaczności, wykorzystuje atuty sceny i konstrukcji dramaturgicznej, podobnie jak kostiumy Alicji Antoszczyk i muzyka Pawła Czepułkowskiego.

Frayn wie, że to, co znane i sprawdzone, umieszczone w nowej, nietypowej sytuacji, sprawdza się i bawi ponownie. W „Czego nie widać” karykaturalne, zazwyczaj stereotypowe postaci, pełne słabostek i ludzkich wad, do tego wypełniona błyskotliwymi dialogami dynamiczna akcja, momentami przewidywalna, ale nieustannie wywołująca śmiech na widowni, mają szansę czarować raz za razem. Reżyser i aktorzy w warszawskim Teatrze Komedia wykorzystują to, a przy tym dodają własne, indywidualne cechy i odczucia, zgodne jednak i spójne z pomysłem autora.

Tytuł oryginalny

Znikające sardynki i urwane, „wyzywające” klamki

Źródło:

Teatr dla Wszystkich

Link do źródła

Autor:

Anna Czajkowska

Data publikacji oryginału:

28.11.2024