"Piszczyk" w reż. Piotra Ratajczaka w Teatrze Polskim w Poznaniu. Pisze Jacek Sieradzki w Zwierciadle.
Piotr Ratajczak reprezentuje rzadki gatunek reżyserskiej fauny. Tam, gdzie inni próbują dowalić, zbulwersować, ostrym flamastrem podkreślić bunt, niezgodę i krytycyzm, on woli się uśmiechnąć ze zrozumieniem. Z dystansem, acz bez złości. Tak było w "Niewiernych" z krakowskiej Łaźni Nowej, opowieści o powodach występowania z Kościoła - powodach lepszych czy gorszych, jednak zawsze wartych wysłuchania. I tak jest w poznańskim "Piszczyku". Odwieczny narodowy nieudacznik z wielkiego filmu Andrzeja Munka wraca, by przeżyć z nami dwie dekady wolności. Ale szczęśliwie nie skupia się na łomotaninie politycznej i wyzywaniu się od zdrajców i oszołomów. Piszczyk, szaraczek i pechowiec, brnie w bardziej kolorowe przygody: dyrda z teczką za Tymińskim, z Balcerowiczem prywatyzuje, z Lepperem krzyczy: "Balcerowicz musi odejść", daje się całować Magdzie z "Koła fortuny", hipnotyzować Kaszpirowskiemu, rozhulać w disco polo i... jakoś wychodzi na swoje. Łukas