"Album rodzinny" w warszawskim Teatrze Ateneum to seans nieoczekiwany. Piosenki Jana Kaczmarka nie układają się w beztroską całość. Po latach zaskakują potężną dawką goryczy i ironii.
To miejsce przypomina inne czasy. Inny, choć przecież ten sam teatr. Teatr Ateneum - Scena Na Dole. Schodzi się wąskimi schodami - kiedyś na słynnego "Hemara", mocno rozwichrzonego "Wysockiego". Spektakle, które w latach 80. zbudowały legendę Ateneum jako literackiego kabaretu w najlepszym gatunku. Teraz, idąc na widownię, spoglądam na wielką twarz Jana Kaczmarka, w tym samym miejscu, gdzie były niegdyś wizerunki poprzednich bohaterów przedstawień maleńkiej sceny. Najnowsze przedsięwzięcie teatralne Ateneum może stanąć z nimi w jednym szeregu. To dla duetu reżyserskiego Andrzej Poniedzielski - Adam Opatowicz wystarczy za wszystkie pochwały. Jakoś niewystarczająco poważałem dotąd Jana Kaczmarka. Nie ekscytując się kabaretem, czasem uśmiechnąłem się przy skeczach jego Elity, ale tylko tyle. Piosenek Kaczmarka słuchałem w locie, zupełnie nie zdając sobie sprawy z ich siły. Trzeba mi było dopiero spektaklu "Album rodzinny", żeby zrozumieć, że