Od czasu "Skrzypka na dachu" sprzed 14 lat we wrocławskim teatrze muzycznym nie było spektaklu tak ewidentnie skazanego na sukces
Dla tych, którzy do repertuarowego i stylistycznego wizerunku zreformowanego Capitolu mają zastrzeżenia, ważna jest informacja, że "My Fair Lady" Anny Kękuś to w dalszym ciągu "stary, dobry musical" z popisowymi numerami wokalnymi i tanecznymi, klarownie poprowadzoną fabułą i popisowo zrealizowany przez wszystkich biorących w nim udział artystów. Jest tu też pointa, którą można czytać jako konwencjonalny happy end, a można też - i tu leży, jak sądzę, istota zamiaru reżyserki - potraktować jako ostateczne wzięcie w nawias wszystkiego, cośmy właśnie zobaczyli. Wybór opcji należy wyłącznie do widza, różnie przecież usposobionego, raz rozrywkowo, raz analitycznie, i to też jest siłą tego spektaklu, lekkiego i pogodnego, podszytego jednak kobiecą mądrością oraz... po babsku przewrotnego. Rzecz jest znana. Egocentryczny, mało czarujący, za to sławny i bogaty językoznawca Higgins (doskonały Konrad Imiela) zakłada się z kolegą po fachu