Po wyjściu z teatru natychmiast zagłębiłam się w lekturze "Romulusa Wielkiego" Friedricha Durrenmatta. Z powodu popremierowego entuzjazmu? Nie, z powodu niedosytu. Cóż to za świetna sztuka! Finezyjnie zbudowany świat groteski; zbliża się koniec świata, czyli upada rzymskie imperium. Rządzi nim cesarz Romulus opętany kurzą manią. Obłąkaniec prześwietne królestwo zamienia w kurnik. Germanie tuż tuż. Dzielna cesarska małżonka czuje w swej piersi bicie serca matki Rzymu, dzielna córka pragnie złożyć ofiarę na ołtarzu ojczyzny ze swego ponętnego ciała, dzielni ministrowie sprawdzają się jako patrioci, wojownicy gotowi są umierać za kraj z pieśnią na ustach, a ów Romulus, haniebny król żre, pije i z rozkoszą rozprawia o problemach kurzych niosek. O tym, że świat jest na opak wywrócony, a cesarz nie jest błaznem, tylko sumieniem narodu, dowiadujemy się dopiero w HI akcie. Przemyślnie zaplanowana przez władcę błazenada, doprowadzająca cesarst
Tytuł oryginalny
Zmarnowana szansa na sukces przedstawienia
Źródło:
Materiał nadesłany
Życie Warszawy nr 76