Bywa, że ciekawy scenariusz rozsypuje się w realizacji; przygody takie, dalibóg, winny jednak omijać pierwszą de nomine scenę Rzeczpospolitej i jednego z jej najambitniejszych twórców. Pisząc swój "romans sceniczny" Tadeusz Bradecki wziął najlepsze sekwencje z własnej adaptacji "Rękopisu znalezionego w Saragossie" (z powodzeniem wystawionej ongiś w Starym Teatrze) i obudował je opowieścią o ostatnich dniach Jana Potockiego w rodowej Uładówce. Zziębniętemu, opuszczonemu filozofowi zafundował korowód ognistych widm z kart powieści; pomiędzy pisarza i jego postacie rozpisał dyskurs o krańcowym rozczarowaniu racjonalisty. Nie potrafił jednak na scenie Narodowego tchnąć życia w ów dworek na Podolu, tak odległy od Europy roztańczonej walcem wiedeńskim, ponapoleońskim. Misiowaty Jerzy Łapiński mało znalazł w sobie goryczy mądrego ekscentryka, gderliwy rządca i rozśpiewana służka zmienili się w schematyczne figurki. I spektakl od pierwszych chwil
Źródło:
Materiał nadesłany
"Polityka" nr 12