Cztery lata upłynęły, zanim Teatr Narodowy po odbudowie sięgnął po komedię Fredry. Brakowało Fredry w repertuarze, a w tym sezonie "Dożywociem" Narodowy obronił honor Sceny przy Wierzbowej, którą najwyraźniej opuściło szczęście - najpierw odbyły się dwie premiery, o których lepiej byłoby zapomnieć (Myśliwski, Buchner), potem do premiery w ogóle nie doszło (Joyce).
Mamy za to "Dożywocie", w dodatku po raz pierwszy bodaj tak kameralne. Jedna z najprzedniejszych komedii naszego arcymistrza komizmu ma dobrą sławę sceniczną, by przypomnieć tylko wielkie kreacje Tadeusza Łomnickiego (i Tadeusza Fijewskiego) z warszawskiego Współczesnego i Jacka Woszczerowicza (z wersji telewizyjnej), pamiętając i o ciekawej roli Wojciecha Pszoniaka (Polski). Jan Englert jako reżyser i wykonawca głównej roli Łatki nie dziwaczy, nie próbuje niczego wywracać na opak, ale jednocześnie potwierdza, że potrafi czytać bardzo uważnie i wyciągać trafne wnioski. Niewiele tu nowych akcentów, ale wszystkie bardzo nośne. Zacznijmy od postaci sługi, Filipa (Łukasz Lewandowski), tradycyjnie ukazywanego jako głupka, nieledwie rodem z Obłomowa. Tymczasem w spektaklu Englerta Filip jest sprytną bestyją, jakimś samoukiem, marzącym o karierze (chodzi z książkami pod pachą, oczy kryje za okularami), który potrafi nieźle kalkulować. Niezbyt odważny,